Opowiadania mogą zawierać treści nieodpowiednie dla osób nieletnich. Zostaje w nich zachowana oryginalna pisownia.

𝑇𝑒𝑑𝑑𝑦 𝐿𝑢𝑝𝑖𝑛: 𝐴𝑟𝑡 𝑜𝑓𝐴𝑑𝑜𝑙𝑒𝑠𝑐𝑒𝑛𝑐𝑒


★ ROZDZIAŁ TRZYNASTY 

Na zewnątrz panowała marcowa mgła.


Ted podziwiał wijące się przedziwnie drzewa, u dołu mające splątane korzenie, dające do porządnego namysłu, że jest to wyłącznie dzieło natury i wzbudzające podziw wobec nieoczywistości jej formy. Niektóre z nich przykryte były średniej wielkości głazami, na których spokojnie leżał mech — w całości ich ułożenie oraz kształt sprawiały wrażenie, jakoby był to tak naprawdę nierówny garb trolla leśnego albo innego giganta, jakiego Teddy widział na pewnej rycinie z podręcznika. Natomiast gałęzie owych drzew, poskręcane ostro i, można by powiedzieć, nienaturalnie, niby poszarpane, przywiodły mu na myśl stare ręce jakiejś wiekowej wiedźmy.... O, albo nawet samej Baby Jagi! 


W momencie gdy szukał rymu do przerażającego brzmieniem imienia mitycznej rosyjskiej czarownicy, mając już w zeszycie naskrobane parę wersów o kojarzącym się z jej osobą lesie, usłyszał chrząknięcie. Nie zdążył nawet przyrównać ostro zwieńczonych końców gałęzi do jej wstrętnie długich paznokci, ponieważ zaraz po chrząknięciu rozległ się głos. Ted wystraszył się i wzdrygnął.


— Panie Lupin... — powtórzył głos będący pograniczem barytonu i basu. — Proszę spojrzeć na mnie i udzielić pytania na zadane przeze mnie pytanie, bo mniemam, że słyszał pan, jak je zadałem? Prawda, panie Lupin?


Po czym rozluźnił się, przypomniawszy sobie, że jest w klasie opieki nad magicznymi stworzeniami, a ten prawie niski głos należy do nikogo innego jak prosefora Feroxa, nauczyciela przedmiotu. Odwrócił głowę od znajdującego się za szybą lasu, przewrócił szybko stronę podręcznika Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć, gdzie widniał rysunek trolla (swoją drogą dobitnie w swej istocie oddający jedną z głównych cech tego stworzenia, czyli niską inteligencję), trafił w końcu na stronę osiemdziesiątą dziewiątą, traktującą o temacie dzisiejszej lekcji. Spojrzał na profesora Feroxa z pąsowymi polikami.


— Czy mógłby pan, panie profesorze... — zapytał nieśmiało Ted, którego zżerało poczucie wstydu — powtórzyć to pytanie?


Ktoś w klasie zachichotał, przez co na twarz Teda napłynęło jeszcze więcej czerwieni. Mina nauczyciela pozostała niedrgnięta.


— Pytałem — powiedział spokojnie, przechadzając się po klasie — czy wie pan, czym jest memortek. Wie pan zatem?


Zanim profesor swym powolnym krokiem dotarł do znajdującej się na końcu ławki Teda, demonstrując powiewające za nim, sięgające prawie że podłogi blond włosy, w których światło odbijało się jak w pawim piórze, Ted zdążył zakryć podręcznikiem swój notes z niedokończonym wierszem. Nim udzielił odpowiedzi, a wiedział, czym jest interesująca nauczyciela kreatura, powiódł wzrokiem po jego długich i blond — pomimo wieku — włosach; doszedł do wniosku, że ich stan musi być wynikiem jakiegoś magicznego, pachnącego kupą galeonów szamponu. Bo tak jak włosy Feroxa nie zostały naznaczone biegiem wielu (bardzo wielu) lat, tak jego pomarszczonej twarzy, pomyślał Ted, również przydałyby się kosztowne specyfiki. 


— Owszem, wiem — odparł Teddy, zadzierając podbródek. — Mogłoby się wydawać, że to zwykły, pospolity ptaszek o niebieskim ubarwieniu i cętkach, żywiący się małymi owadami tak jak każdy inny, nie będący drapieżnikiem...


— Ale? — podłapał profesor, unosząc kącik ust, którego gadka Teda widocznie zachęciła.


— Ale, co go wyróżnia — kontynuował Ted. Rumieniec ulotnił się z jego twarzy — nie ćwierka w ogóle, nie wydaje z siebie żadnego odgłosu, a przynajmniej do czasu. Tuż przed śmiercią wydaje z siebie długi krzyk, składający się ze wszystkich dźwięków, jakie usłyszał w życiu, tyle że wyśpiewanych w odwrotnej kolejności. 


Ted, sądząc, że wyczerpał temat, wypuścił z płuc skumulowane w nich na czas udzielania odpowiedzi powietrze. Opuścił podbródek i na nowo zajął się wertowaniem stron podręcznika w poszukiwaniu jakichś ciekawych rycin. Posiadacz głosu, który wcześniej zachichotał z jego nieuwagi, nie wydobył z siebie już żadnego dźwięku. Zupełnie jak memortek za życia.


Teddy uwielbiał lekcje opieki nad magicznymi stworzeniami, a jeszcze bardziej uwielbiał najfajniejszego w całej kadrze nauczycielskiej profesora Feroxa, którego sposób nauczania opierał się nie tylko na suchej teorii, ale i wizualizującej ją praktyce, a on sam cechował się rzadką wśród grona nauczycielskiego charyzmą. Ubierał się tak różnie od nich i dziwacznie, że po samym jego stroju można by wziąć go za dwudziestolatka. Ted uwielbiał, jak na zajęcia przynosił różne omawiane podówczas stworzenia; najbardziej zapamiętał lekcję z kugucharem, bo wtedy ten dał się Tedowi pogłaskać i mruczał. O! Albo te z hipogryfami, gdy wreszcie poszli na szkolne błonia do ich zagrody!


Zawsze gdy wykładanej przez Feroxa teorii miało towarzyszyć fizyczne zapoznanie się z nią poprzez takie właśnie kontakty, wychodzili na dwór. Gdy jednak taka sposobność nie miała się nadarzyć, jak na przykład w przypadku smoków, których, rzecz jasna, profesor nie był w stanie przywieźć i pokazać podopiecznym, zostawali w klasie, a on traktował ich ciekawym, acz niepełnym w opinii Teda wykładem. Dziś właśnie w niej zostali, a to oznaczało, że nie dotknie dziś żadnego memortka, nie popatrzy na żywy okaz i będzie liczyć wyłącznie na rycinę w podręczniku oraz własną wyobraźnię. Dlatego siedział pod oknem nieco przygnębiony. Lubił poznawać nowe stworzenia, a nie tylko o nich czytać.


— Bardzo dobrze, panie Lupin — pochwalił go z pełnym uśmiechem na ustach Ferox. — Opisał nam pan memortka zadziwiająco dokładnie i ze szczegółami. Od siebie dodam tylko tyle, że Ministerstwo Magii klasyfikuje memortka jako... Tak, panno Luntra?


— Ministerstwo Magii klasyfikuje memortka jako XX, to jest niegroźne; może być udomowione — odpowiedziała Eurneid Luntra, krótkowłosa dziewczyna z Gryffindoru. 


— Zaiste, pani Luntra — zgodził się profesor. — Bardzo dobrze. Dziękujemy, że gwoli przypomnienia wyjaśniła pani, co oznacza kwalifikacja XX. Sądzę, że pani rówieśnicy — przetoczył spojrzenie po mniej aktywnych uczniach — są pani wdzięczni. A kto powie mi, jakie zastosowanie mają pióra memortka? Słucham, panie...


— Są one wykorzystywane do ważenia veritaserum oraz eliksirów wspomagających pamięć — przedwcześnie udzielił odpowiedzi Axel, Gryfon z wymalowanymi na czarno paznokciami, które z powrotem spoczęły na ławce. 


Ted parsknął, bo całe to zdanie wyczytał przed chwilą z podręcznika. 


— Świetnie! — wyraził swe uznanie nauczyciel, klasnął w dłonie. — Po pięć punktów dla Gryffindoru za odpowiedzi panny Luntra oraz pana Garmlock, z kolei za wypowiedź pana Lupina do Hufflepuffu wędruje punktów piętnaście. Skoro wiecie już, czym cechuje się memortek — rzekł, a Ted wybałuszył oczy — to pora na to, byście ocenili, jak trafnie rycina dobrana przez pana Skamandera, a wykonana przez rysownika Tomislava Tomicia, odzwierciedla rzeczywisty wygląd tego uroczego stworzonka.


Nie mówiąc nic więcej, profesor zerwał wyblakły materiał zakrywający dotychczas dużą klatkę. Z ust wszystkich wydobyło się pełne zaskoczenia i podziwu westchnięcie. Nikt z nich nie spodziewał się na własne oczy ujrzeć dziś omówionego właśnie memortka. Tymczasem w klatce ujrzeli takich z trzydzieści! Ferox zaskoczył ich wszystkich, z czego zadowolenia wcale nie krył. ,,Udało się, mam was!", mówił jego wyraz twarzy.


— Nie wyszliśmy dziś na dwór — wyjaśnił, jako że otrzymał od całej klasy zdumione spojrzenia — ponieważ pogoda jest niezbyt przystępna jak na stadko małych memortków, które w każdej chwili mogłyby odlecieć i zgubić się we mgle. Ich wewnętrzny kompas nie jest jeszcze na tyle wykształcony, by mogły samodzielnie powrócić. 


Profesor Ferox otworzył drzwiczki klatki i wyciągnął rękę, na którą wstąpiła dojrzała samiczka. Była większa od jej trzydziestu pociech, wciąż jednak mała — wielkości połowy ludzkiej ręki. Cętki na jej piórach były małe, lecz wyraźnie jasne, a cała ona koloru morskiej toni, błękitna, zupełnie jak...


— Wygląda jak Teddy! — wydobyło się z ust Axela, bruneta o wkurzająco-gryfońskim usposobieniu, jakby opisał go Ted. — Spójrzcie tylko, jak dwie krople wody, oboje jak woda!


Uczniowie i uczennice zlustrowali jego osobę rozbawienie, zachwycając się podobieństwem między tą dwójką, polegającym wyłącznie na kolorze włosów Teda i barwie upierzenia memortka. Gdyby żart ten wypowiedział ktoś inny, Teddy zaśmiałby się. Nie przyznałby się do tego, ale sam uznał tę uwagę za całkiem trafną i zabawną.


— Słuszne spostrzeżenie, panie Garmlock — przyznał nauczyciel — jednakże niezbyt... naukowe, dlatego nie mogę za nie przyznać Gryfonom punktów. Bystre ma pan oko, ale mniemam, że zdaje sobie pan sprawę, iż woda nie jest niebieska, prawda?


Klasa zaśmiała się włącznie z Tedem, a Axel zarumienił się. 


— Powróćmy do memortków, zgadza się pan, Panie Lupin? — Ferox skinął w jego stronę, a gdy uzyskał odeń nieme potwierdzenie, kontynuował, podnosząc rękę z tymże ptakiem: — Memortki, niech was ich skromny rozmiar nie zmyli, są ptakami dalekolotnymi. W ciągu roku wędrują z północnej Europy do Ameryki, pokonując wówczas dystans, jaki pokonuje rybitwa nadbrzeżna, czyli dwadzieścia dwa tysiące mil. Jak zauważył pan Garmlock, memortki mają piękne, niebieskie upierzenie, lecz uzyskują je dopiero, gdy dojrzeją. Młode są jaśniejsze i mają czarny łebek. Dojrzewają po około dwóch miesiącach, wtedy na ich piórach pojawiają się charakterystyczne cętki, łebek i pióra stają się niebieskie. Wtedy też opuszczają gniazdo.


Teddy podziwiał stojącą na ręce profesora małą, acz dumną kreaturę. Niebieską pierś miała uniesioną, żółty dziobek, rzecz jasna, zamknięty. Skrzydła pokryte cętkami przylegały to wąskiego tułowia, a nóżki nie drgały mu. A raczej jej, poprawił się w myślach Teddy. Była to przecież samiczka.


— Jak ma na imię, profesorze? — rzucił ktoś z pierwszej ławki. — Ta memortka, ma się rozumieć?


— Roxie — oznajmił Ferox, wypinając teraz pierś tak dumnie jak ptak. — Sam ją tak nazwałem. 


— To pana ptak?! — zdumiał się ktoś z tyłu.


— Nie, nie — zaprzeczył z uśmiechem nauczyciel. — To ptak z hodowli mojego kuzyna, tymczasowo tylko się nim zajmuję na potrzeby naszej lekcji. Mój kuzyn jednak, co według mnie okrutne, nie ma w zwyczaju nadawać swoim zwierzętom imion — wyznał. — Nie mną się jednak dziś zajmujemy, a memortkami! Podejdźcie, proszę. Pamiętacie, jak pan Lupin wspomniał, że memortki są nieme przez całe życie, a tuż przed śmiercią wydają z siebie długi krzyk, składający się ze wszystkich dźwięków, jakie słyszał w życiu, tylko w odwrotnej kolejności? Każdy z was weźmie więc na rękę, tylko ostrożnie, po jednym pisklęciu i powie mu coś, co zapamięta na całe życie!


— Czyli nasze słowa będą jednymi z ich ostatnich? — dopytała Eurneid, którą lekko zszokowała ta idea, w jej ustach brzmiąca dziwnie.


— Można i tak to rozumieć, panno Luntra — potwierdził profesor, nie przestając się serdecznie uśmiechać. — Dlatego niech to, co im powiecie, nie będzie niczym głupim! Mówcie im tylko i wyłącznie mądre i pożyteczne rzeczy, czy to zrozumiałe? Nie chcę, byście uczynili z nich to, co zrobił mój kuzyn ze swoją papugą... Klnie tylko cały czas po krasnoludzku. A tym nie ma się co chwalić. Spójrzcie na te pisklęta jak na wasze dzieci, w które wszczepiacie nabytą przez siebie życiową mądrość, dzięki której ze zdrową głową opuszczą gniazdo. Jasne? Tylko i wyłącznie mądre rzeczy! 


— Za późno! — krzyknął Axel.


— Jak to za późno? Co pan powiedział? 


— Armaty znowu spadną z ligi.


Klasa wybuchła śmiechem. Profesor pozwolił sobie na rozbawiony uśmiech.


— A więc uczynił pan ze swojego pisklęcia wieszcza, zaiste! — zażartował Ferox. — Klaso, wy jednak skupcie się na czymś... mniej oczywistym, ciekawym, mądrym — podkreślił. — Do dzwonka zostało jeszcze paręnaście minut, nie spieszcie się, macie czas. Pamiętajcie: to, co wypowiecie, będzie tym, co memortek będzie pamiętał do końca życia!


Teddy otulił dłonią jedno z piskląt. Niedojrzałe, mające bladoniebieskie ubarwienie piórek, ciemne, pocieszne oczka, pozbawione charakterystycznych cętek na skrzydełkach i ogonku. Było irytująco ciche, bo takie miało być. Ech, westchnął. Może gdyby piszczało, sam usłyszałby coś dla odmiany mądrego, nie będącego jazgotem tego wkurzającego Gryfona Axela.


Pisklę milczało nadal, patrząc na niego spod czarnego łebka. Naprawdę czarnego, zupełnie jak smoła... jak skrzydło kruka... 


Skojarzyło mu się z kimś o nie łebku, lecz łbie tak samo czarnym, przypominającym skrzydło kruka... Musiał koniecznie zapisać to porównanie. Ten ktoś sam był jak kruk, a on jak... jak ten memortek o śmiesznie niebieskich piórach. Nie widzieli się już z tydzień, ale Ted nadal widywał go; może nie osobiście, ale na przykład poprzez detale, małe przedmioty, szczegóły. To było dziwne. Wczoraj widział jego twarz w bladej powierzchni księżyca, a dziś jego włosy w czarnym łebku milczącego głupio memortka. Nie, pomyślał Ted, jeśli już ma się kiedyś odezwać, niech faktycznie wypowie coś mądrego, bo nie może i milczeć jak głupek, i mówić.


Tylko co ma mówić, na Merlina?


Ach, była książka, kryminał, którą kiedyś z miastowej księgarni wypożyczyła mu babka, nazwisko autora brzmiało chyba Burt. Nie była to lektura wysokich lotów, ale wciąż można było znaleźć w niej coś intrygującego. A Ted coś takiego znalazł.


Szepnął do małego memortka...


— Klaso! — zwrócił się do podopiecznych Ferox. — Do dzwonka zostało siedem minut, wierzę, że każdy z was wypowiedział już to, co miał wypowiedzieć, więc jako że zostało nam jeszcze trochę czasu, możecie... o, ponazywać swoje pisklęta! Niczym głupim, panie Garmlock, żadnym głupim imieniem! Ma być ładne i mądre. 


Teddy już dawno miał przygotowane imię.


Gdy po kolei oddawali pisklęta do klatki, profesor, gładząc swój elegancki, czerwony katan, zwrócił się do niego:


— Panie Lupin, świetnie pracował dziś pan na lekcji! — pochwalił go, a Ted podziękował skinieniem głowy. — Jak pan nazwał swojego memortka?


— Nazwałem go Kaj, panie profesorze — odrzekł Teddy z zadowoleniem.


— O, Kajus, czyli przekształcony wariant imienia Gajusz! — tłumaczył, jak gdyby Ted sam tego nie wiedział. — Jak pierwszy rzymski cesarz albo bohater słynnej duńskiej baśni! O którym z nich pan myślał, jeśli można spytać?


— Raczej o tym drugim, profesorze.


— Dobry wybór, panie Lupin. Do zobaczenia na następnych zajęciach!


Pożegnał się, po czym usłyszał, jak kolejna osoba w kolejce została zapytana przez nauczyciela o wybór imienia dla ptaka, a ta odpowiedziała: ,,Sky". Gdyby profesor Ferox był trochę bardziej zgryźliwy, zapewne odparłby ironicznie: ,,Cóż za oryginalność". Ten jednak nie skomentował, zamilkł na długą chwilę niczym memortek za życia, po czym pożegnał się.


A Ted wrócił do swojego niedokończonego sonetu, lecz nieszczęśliwie dla niego w jego głowie narodził się pomysł na nowy wiersz. Włosy jak skrzydło kruka, zapisał wstępnie, niby lepiąca smołaLico blade jak... jak... 


Coś jeszcze wymyśli.


Rankiem następnego dnia, który również powitał uczniów Hogwartu obfitą mgłą, rozciągającą się na błoniach niczym mleczna poświata, Ted nie zawitał na śniadanie do Wielkiej Sali. Zamiast tego z puchońskich piwnic wdrapał się na siódme piętro, na samą wieżę Gryffindoru. Uprzednio poinformowany o haśle do pokoju wspólnego, stanął przed portretem Grubej Damy, prasującej dłońmi swoją różową, jedwabną suknię, marszczącą się u dołu.


— Hasło — zażądała, nawet nie obdarzając Teda (będącego wprawdzie intruzem) spojrzeniem.


 Carum est, quod rarum est — wyrecytował nieswoim głosem Teddy.


Obraz pomyślnie odsłonił wejście. Cenne jest to, co rzadkie.



Gryfońskie dormitoria dziewcząt różniły się od tych męskich. O ile męscy lokatorzy dormitoriów mogli pochwalić się przede wszystkim rozległym bałaganem, który nie pozwalał na wskazanie właściciela leżących na dywanie części garderoby, a wszystko było wspólne, tak w dormitoriach dziewcząt granice między strefą jednej a drugiej były wyraźnie widoczne. 


Teddy wiedział, że uporządkowane wręcz pedantycznie łóżko i sąsiadująca z nim naga komódka należą do Genevieve, jednej z bliźniaczek Luntra. Można było wziąć jej stanowisko za nieużytkowane, niezajęte, opuszczone. Teda ciekawiło, czy kufer stojący naprzeciw łóżka jest pełen, czy może również opróżniony, o ile w ogóle był kiedykolwiek pełen. Kolejną lokatorką dormitorium była Iola (nazwiska Ted nie pamiętał); parę razy usłyszał o niej jako o wzorowej, obowiązkowej i pilnej uczennicy, co potwierdziły leżące na jej posłaniu księgi i zwoje pergaminu. Zauważył też na kołdrze kałamarz i pióro oraz odznaczającego się na tle śnieżnej bieli poduszki kleksa.


Obok znajdował się zakątek Rhiannon, dziewczyny starającej się o miejsce w gryfońskiej drużynie quidditcha, lecz póki co niepomyślnie grzejącej ławkę rezerwowych. Ted widział kiedyś, jak gra, i sądził, że pozycja pałkarza nie jest przeznaczona chudym trzecioklasistkom, ale musiał przyznać, że jest prawdziwą fanką Harpii z Holyhead. Ściana z tyłu jej łóżka była obklejona plakatami z wizerunkami członkiń tej drużyny, a krwistoczerwony baldachim podwinięty tak, by wszystkie z nich było widać — w szczególności Valmai Morgan i Ginewrę Potter. Ted też posiadał taki plakat, tyle że z poprzednim składem zawodniczek Harpii, które zamiast sportowych szat miały na sobie bardziej... skąpe stroje. 


Czwarte z kolei stanowisko, przylegające prawej ściany, należało do Victoire. Chociaż Teddy nie nazwałby jej pedantką jak w przypadku Genevieve, zdecydowanie wolała utrzymywać porządek, ponieważ pozwalało jej to skupić się i szybciej odnaleźć pożądane rzeczy. Kołdra na jej łóżku była zmarszczona i wygięta, a to dlatego, że sama zainteresowana leżała na nim i zajadała się tostem, odrabiając na kolanie zadanie domowe w białej koszuli. Nie założyła jeszcze domowego krawatu w barwach czerwieni i złota, który leżał na zamkniętym kufrze, tak samo jak para rajstop czy szkolna szata.


Sam Ted natomiast znajdował się w łazience, przed lustrem. Szczękał nożyczkami raz po raz, obcinając przydługą już, lazurową grzywkę, a gdy zrobił to po raz kolejny, z jego ust wydobyło się długie, niezadowolone westchnięcie.


— Och, Vic... — stęknął znowuż. — Znowu wyszło źle! 


Blondynka podniosła wzrok znad pergaminu, zaśmiała się rozbawienie, i dokończywszy tosta, pomaszerowała do łazienki, by pomóc Teddy'emu.


— Wcale że nie — oceniła, stanąwszy obok niego, przed lustrem. — Trzeba tylko to wyrównać... 


Chwyciła srebrne nożyce, a Ted nachylił się, żeby było jej łatwiej. Spojrzał na jej specyfiki do włosów stojące na łazienkowej półeczce i przypomniał sobie, jak sięgnął kiedyś po któryś, kiedy ostatnim razem obcinał sobie włosy, a Victoire wparowała do łazienki, krzycząc: ,,Ted, co ty wyrabiasz! Och, Ted, włosy falowane obcina się na sucho, niepotrzebnie je napsikałeś! Daj mi... pomogę ci". 


— O, widzisz? — powiedziała, gdy usłyszał przy uchu kolejne szczęknięcie metalu. Blondynka pozbyła się kolejnego przeszkadzającego jej pasma. — Mówiłam ci, że jak będziesz to robił samemu, żebyś następnym razem...


— Wiem, wiem, podzielił włosy na partię dolną i partię górną — dokończył za nią Teddy — a górną związał, zaczął od dolnej... eee.... przesuwał pasma w dwóch palcach i ścinał końce. Wiem, pamiętam, co mi mówiłaś. 


— Gdybyś tylko był mniej leniwy, bo pamięć masz dobrą — zachichotała. Zmierzwiła mu włosy, sięgnęła po jeden ze swoich olejków i wczesała go palcami w lazurowe końcówki jego włosów. — No, gotowe!


Ted podniósł głowę, spojrzał na siebie w lustrze, zbliżył się, przeczesał palcami grzywkę, stwierdzając, że już mu tak nie przeszkadza. I wygląda przy tym całkiem w porządku. Nawet ładnie, rzekłby.


— Dzięki, Vic — powiedział z uśmiechem na ustach. — Zawsze mogę na ciebie liczyć.


Blondynka odpowiedziała mu tak samo miłym uśmiechem, tyle że piękniejszym. Po czym obaj wrócili na posłanie Gryfonki — Victoire powróciła do swojej pracy domowej, a Ted do... nudzenia się i popijania kakała podwędzonego z kuchni. 


— Co odrabiasz? — zagadnął z nudów Teddy.


— Zielarstwo — westchnęła. — Profesor Longbottom zadał nam napisanie eseju o charakterystyce i pochodzeniu madragory. Chyba mi nie pomożesz, co? — zwróciła się do niego, podśmiechując.


— Zgadłaś. Zielarstwo to nie mój konik — potwierdził, unosząc ręce w geście kapitulacji. Chwilę po tym założył je sobie za głowę i opadł na poduszkę obok Vic. — Gdyby to były eliksiry, to jasne. Chociaż... hmm... jak piszesz o charakterystyce, zrób podpunkt o zastosowaniu i napisz tam, że madragora jest składnikiem eliksiru, który...


— ...ożywiał spetryfikowanych. Mam to już, Teddy. 


— Och — zdziwił się Ted. — A więc nici z mojej pomocy... A nie mówiłaś ostatnio, że Genevieve zaoferowała ci w tym pomoc? Przecież to twoja przyjaciółka. 


— Nie wiem, czy to aktualne — wyznała obojętnie blondynka. — Nasza przyjaźń, mam na myśli. Bo pomoc w zadaniu domowym już na pewno nie, nie w dzień zwrócenia prac.


— Czemu?! — zdumiał się Ted, przewracając na bok i podpierając głowę o łokieć.


Victoire nie zaśmiała się. Dalej skrobała piórem po pergaminie.


— Razem ze swoją siostrą i Iolą utworzyły jakieś przymierze wymierzone przeciwko mnie. Myślą, że nie widzę, jak zbierają się razem w kątach i że nie słyszę, jak nazywają mnie Francuzicą z krwi dzikusek. ,,Jednego już oczarowała, nam nie da rady" — powiedziała głosem imitującym swoje współlokatorki. — Raz w bibliotece sięgnęły po jakiś bestiariusz i bezczelnie przy mnie zaczęły recytować sentencje o wiłach, demonicznych nimfach, tak naprawdę będącymi bestiami, w które przeobrażają się wedle własnej, diabelskiej woli; hipnotyzujących mężczyzn swym widmem.


Teddy milczał przez dobrą chwilę.


— To przecież... straszne — wydobyło się w końcu z jego ust. — Nie jesteś demonem, ani wiły nimi nie są. 


— Bestiariusz mówi inaczej — wytknęła z ironicznym śmiechem. — W każdym razie nie martw się o mnie, Ted. Mama powiedziała mi, żebym nie żałowała siebie, tylko ich braku oleju w mózgu. Nie przejmuję się już tym tak bardzo, jak wcześniej. 


— To dobrze dla ciebie, ale nie zmienia faktu, że są wobec ciebie okropne! — Zdusił w sobie krzyk złości. — Następnym razem, gdy tu przyjdą, ja im...


— Nie! — nie zgodziła się Victoire, patrząc na niego z politowaniem. — Nic im nie powiesz ani nie zrobisz, jasne, Ted? Mama powiedziała mi, żebym nie marnowała na nie swojej energii, humoru i czasu. A ty nie narażaj swojej edukacji w Hogwarcie, rozumiesz? — złapała jego ramię. — Nie chcę, żebyś stąd zniknął przez głupotę jakichś trzecioklasistek.


— Niech ci będzie — odparł po dłuższej chwili, gdy się uspokoił. — Ale Rhiannon się tak nie zachowuje? — spojrzał na sąsiednie łóżko, należące do niej właśnie. — Ona jest miła, prawda?


Victoire skrzywiła różowe usta w zamyśleniu.


— Chyba tak — stwierdziła ze średnim przekonaniem. — Raczej tak, jest miła.... Ale sama nie wiem już, czy wierzy w te plotki o mnie, czy nie. Czasami wydaje mi się, że w głębi duszy ma cichą nadzieję, że przemienię się w harpię, żeby mogła zobaczyć pierwowzór maskotki jej ulubionej drużyny quidditcha.


Zaśmiali się obaj, głośno i jak żaby — rechocząc. Ted prawie spadł z łóżka, a widok multum plakatów na ścianie sąsiedniego łóżka wcale mu nie pomagał.


— Widzisz? Czasami można się pośmiać z kłótni z przyjaciółmi! — zaśmiała się znów, mówiąc to.


— Czasami tak — przyznał Ted, podrapał się po głowie. 


Patrzył na piegowatą, przysłoniętą częściowo przez srebrne kosmyki buzię, przebiegającą z kartki pergaminu na niego. Gdy ich spojrzenia krzyżowały się, kąciki różowych ust Victoire wędrowały wyżej, tak samo jak te Teda. Jasnoniebieskie kryształki w jej oczach również pokraśniały uśmiechem. Lawenda i bez. Zapach, który mącił Tedowi w głowie, był zapachem lawendy i bzu. Widział w niej zaufanie.


— Ja też... — zaczął niemrawo, gdy zrozumiał, że może liczyć na pomoc — ...pokłóciłem się ostatnio z przyjacielem.


Vic niemal natychmiastowo odłożyła beznadziejnie czekające na ukończenie zadanie domowe, po czym ułożyła się na boku jak Ted i oparła głowę o łokieć.


— Czy ten przyjaciel był dla ciebie ważny? — spytała.


Ted wykrzywił usta w zastanowieniu. Myślał przez chwilę. 


Jest ważny — zaznaczył. — Tak, jest bardzo. I... jest bardzo mądry, dużo wie. Pomaga mi czasami, udziela rad, zwłaszcza w dziedzinie quidditcha. I eliksirów. Ale no... pokłóciliśmy się, bo zrobił coś bardzo złego... coś gorszego od tego, co robią ci Iola, Genevieve i Eurneid. Coś o wiele gorszego.


Victoire słuchała uważnie. Jej mina nie zmieniła się, gdy wspomniał o czymś ,,bardzo złym", co też miał uczynić jego przyjaciel. Dopiero gdy wypowiedział ostatnie zdanie, podniosła lekko brwi, prawie niezauważalnie. Ted to zauważył.


— Zrobił to tobie? — zadała kolejne pytanie.


— Nie, nie mnie. Komuś innemu. Ale gdy dowiedziałem się o tym, to się przeraziłem... 


Blondynka wyglądała, jakby procesowała te informacje i starała się zrozumieć.


— A mówiłeś mu, jak się z tym czujesz? Co poczułeś, gdy się o tym czymś dowiedziałeś?


— Nie... — zaprzeczył niepewnie Teddy — to znaczy tak. Powiedziałem mu. Ale to była nieprawda.


Dokładnie pamiętał, co wtedy powiedział. Bo nie wiem, czy powinienem czuć się przy tobie bezpiecznie, tak to brzmiało.


— Och, Teddy! — blondynka jęknęła z politowaniem. — Przyjaciołom w takich rozmowach mówi się samą prawdę! Skoro skłamałeś, to jak czułeś się naprawdę?


— Hmmm... — Ted zadumał się. — Przede wszystkim, że to nie ta sama osoba, którą znałem wcześniej. Te wszystkie rozmowy wydały mi się nagle... niczym, nic nie znaczące, puste, jakbym to nie z nim wcześniej rozmawiał...


Victoire w zadumie zmrużyła błękitne oczy, a podbródek oparła o piegowatą rękę zwiniętą w piąstkę.


— A czy on — podjęła wkrótce potem — żałował tego, co zrobił?


— Nie, raczej nie — odrzekł Teddy, spuścił głowę. — Na pewno nie. Ton jego głosu, jak o tym mówił... No i sam mi to powiedział, że nie żałuje.


Młoda Weasley wykrzywiła usta, z których wydobyło się ciche ,,hmmm....". Po czym złapała chłopaka za przeguby dłoni.


— Oj, Ted, posłuchaj. — Usiadła na poduszce po turecku. — On się nie zmienił, rozumiesz? Zawsze był, jaki był, nie nastąpiła w nim żadna wewnętrzna przemiana. Owszem, rozmawiałeś wcześniej z nim, żartowałeś też z nim, jak i z nim się wygłupiałeś. Powtórzę, on od początku był taki, a jedynym, co się zmieniło... jest twój sposób patrzenia na niego. 


Ted poczuł się lekko zmieszany.


— Ale to co mam teraz zrobić?! 


— Może ci się nie podobać to, co twój przyjaciel miał zrobić, możesz uznawać to za brzydkie, straszne, gorsze od tego, co robią Iola czy ktoś jeszcze. Ale prawda jest taka, że nie zmieniło go to w żaden sposób, ale ciebie wiadomość o tym już tak; postrzegasz go inaczej. Masz więc dwa wyjścia. — Spojrzała na niego poważnie. — Albo jako przyjaciel zaakceptujesz to, co może wydawać ci się w nim złe, albo zakończysz tę przyjaźń. Wybór należy do ciebie. 


— Ale ten wybór nie jest wcale łatwy! — żachnął się Ted.


— A kto powiedział, że będzie? Musisz się poważnie namyśleć, Ted. Mówiłeś, że ten przyjaciel jest dla ciebie ważny. Jeżeli chcesz dalej się z nim przyjaźnić, musisz wpierw zaakceptować jego całego, czegokolwiek by nie zrobił. W innym wypadku, twój zmieniony sposób postrzegania go mógłby zmienić również jego, a to niezdrowe. 


— Ale ty nie rozumiesz, Vic — westchnął przeciągle Teddy. — On naprawdę... naprawdę zrobił coś strasznego!


Dziewczyna wywróciła oczami, jak gdyby ten fakt wcale nie stanowił w jej opinii żadnej przeszkody.


— No dobra, niech ci będzie — przeciągała słowa. — A czy zapytałeś go w ogóle, dlaczego to coś naprawdę strasznego uczynił?


— W sumie to nie musiałem, bo sam mi powiedział... ale....


— Ale co? — podłapała.


— Ale częściowo, chyba... Teraz czuję, że jednak powinienem był zapytać...


— No pewnie, że powinieneś był! — powiedziała głośno. — Ludzie, a zwłaszcza dziewczyny, nie zawsze mówią to, co chciałbyś usłyszeć, sądząc, że tak naprawdę to nie chcesz o tym wiedzieć. Dopiero zapytani, a zwłaszcza zapytane, odpowiadają, chociaż z początku niemrawo. 


Przez moment nie odzywali się do siebie.


— Vic, ja chcę dalej się z nim przyjaźnić. Bardzo chcę — wyznał finalnie Teddy.


— No to idź do niego i mu to powiedz! — rzekła mu jak krowie na rowie. — Ale dopiero gdy zaakceptujesz go w pełni. Powiesz mu wtedy prawdę o tym, co poczułeś, zapytasz go, dlaczego to zrobił, porozmawiacie jak dawniej, a kto wie? — wypuściła powietrze z nosa. — Być może na nowo ujrzysz w nim tę samą osobę, jaką był cały czas.


— Powoli zaczynam oswajać się z tą myślą — mruknął Teddy. — Ciekawe, ile to jeszcze potrwa...


— Pod łóżko — rzuciła nagle szybko Victoire.


— Co?! — zdziwił się Ted.


— Pod łóżko, mówię ci, Ted! — powtórzyła jeszcze szybciej. — Ktoś idzie tu, do dormitorium, a jeśli Iola lub Genvieve, zaraz powiadomią dyrektorkę, że sprowadzam tu chłopców, a wtedy będzie po mnie! No już! — pośpieszyła go. — Chowaj się!


Ted, schowany już pod posłaniem Victoire, które specjalnie na bokach dokryła spływającą niby niechlujnie ku podłodze kołdrą, usłyszał zapowiedziane trafnie przez dziewczynę wejście którejś z jej lokatorek. Drzwi dormitorium otworzyły się, a po chwili odezwał się dziewczęcy sopran.


— Nie byłaś na śniadaniu?


— Nie, jakoś nie miałam ochoty... — zełgała blondynka.


— Och, rozumiem.


Na tym rozmowa urwała się. Teddy po swojej lewej stronie dostrzegł cień, co oznaczało, że osobą, która weszła, była sąsiadująca łóżkami z Vic Rhiannon. Co nie wróżyło tak źle. Po chwili cień zniknął, rozległo się trzaśnięcie zamykanego kufra, dziewczyna, jak słyszał po krokach, ruszyła w innym kierunku, w stronę łazienki.


Odetchnął z ulgą, tak samo jak zrobiła to Victoire. Ulga jednak nie miała towarzyszyć im długo, ponieważ krótko po tym dziewczęcy sopran odezwał się znowu.


— Czemu w umywalce są niebieskie włosy?!



Tego samego dnia, po południu odbyło się pilne zgromadzenie domowej drużyny Hufflepuffu, pieszczotliwie nazywanej Bobrami. Co jednak wyróżniało owo drużynowe spotkanie Bobrów, odbywało się ono nie w pokoju wspólnym, gdzie mieli się gromadzić w zwyczaju, lecz w dormitorium Reefa, Beaverdama, tudzież dwóch pozostałych nieobecnych siódmoklasistów. 


Tym, po czym od razu można było poznać, że to nie dormitorium żeńskie, a należące do krępych i wysokich chłopów, był unoszący się dookoła zapach męskiego potu. Ted nie przyznałby tego przed Victoire, ale pomimo tego odoru, jak określiła go bez troski Ro, powrócenie do żółtego, miłego oczom koloru było przyjemniejsze niż tkwienie w rozpraszającej, agresywnej czerwieni.


— Czyli wszystko, jak na razie, pozostaje tak, jak ustaliliśmy wcześniej? — zabrał głos Bóbr.


Kapitan stał przed pulpitem, gdzie zawieszony był plan, a na nim widniały różnego koloru punkciki, symbolizujące poszczególnych graczy — i ich, i tych z przeciwnej drużyny; Puchoni oznaczeni zostali barwami ciepłymi, balansującymi między czerwienią a żółtym w odcieniu cytrynowym, natomiast Ślizgonów reprezentowały kolory zimne, od szmaragdowego po głęboki granat. Beaverdam mógł przesuwać nimi za pomocą uniesionej różdżki, która pełniła również funkcję wskaźnika. Na razie jednak nie robił tego, ponieważ miał nadzieję, że wszystko pozostało tak, jak ustalili wcześniej.


— Jak kto ustalił wcześniej, Beaverdam? — burknęła Róisín, nie lubiąca interwencji pałkarzy w sprawy ścigających. — Ty czy my? Były dwie różne wersje.


Ścigająca patrzyła na niego uważnie kawowymi oczyma. Kapitana to spojrzenie wcale obeszło, mogłoby się zdawać. Odpowiedział jej obojętnym, niewzruszonym wzrokiem.


— Prawda, były. Przypomnij, proszę, Beaverdam, jaką uznałeś za tę ,,ustaloną wcześniej", finalną wersję — uzupełniła spostrzeżenie przyjaciółki Jo.


— Nie ma sprawy — uśmiechnął się krótko i sztucznie. Wskazał różdżką na punkt na planie boiska. — Gwoli przypomnienia, drużyno, powiem to jeszcze raz. Jeden z was, drodzy ścigający, pozostanie na naszym polu podczas każdej rundy, ustalicie to między sobą, jak będziecie się zmieniać. Zapobiegnie to przedostaniu się ścigającego-przeciwnika bliżej pola bramkowego, skąd miałby lepszą perspektywę do strzelania, bo wierzę, że zdołacie odebrać kafel z ręki nieprzyjaciela — tłumaczył płynnie. — Pozostała dwójka natomiast będzie na polu przeciwnika, manewrując między sobą i wymieniając się kaflem odebranym uprzednio przez ścigającego na naszym polu. Oczywiście, dwójka ta będzie mogła wkraczać na nasze pole, ale najlepiej nie dalej niż do połowy.


Obrazowo przesunął niemym zaklęciem punkciki symbolizujące ścigających, wokół których na chwilę rozciągnęła się cienka, jasna poświata. Punkciki ścigających były koloru czerwonego, te pałkarzy — pomarańczowego, obrońca został oznaczony żółtym, natomiast Tedowi przypadł cytrynowy, tak jasny, że prawie biały.


— Aha! — parsknął przeciągle Purvis. — Czyli ścigający, który ma znajdować się cały czas na naszej stronie boiska, też, najlepiej by było, żeby nie wykraczał poza jego połowę? Przecież to idiotyczne. Jak mamy utworzyć szyk z dwóch osób, skoro tylko dwójka będzie po stronie przeciwnika? To będzie wyglądało prześmiesznie!


Beaverdam już miał skrytykować wytyk blondyna, widać było cisnące się na jego wargi przygotowane wcześniej na taką właśnie reakcję argumenty. Lecz wcale nie musiał ich uzewnętrzniać.


— Cicho, Purvis — odezwała się niespodziewanie Ro, najbardziej z nich chętna do przeciwstawiania się kapitanowi. — On ma rację, w ten sposób będzie lepiej. Widziałeś, jak grają Ślizgoni, prawda? Mają dopracowaną ofensywę, tak po prostu będzie lepiej, jeśli ktoś z nas na wszelki wypadek zostanie tam i zapobiegnie straconym punktom. Albo... nie mów, że się ich boisz, co?


Purvis ściągnął brwi i poczerwieniał jak burak.


— Nie boję się babskiego orszaku! — oznajmił głośno i ze złością. — Też mi coś, miałbym bać się trzech bab zmierzających na mnie! Zawrócą wszystkie trzy, jak tylko mnie zobaczą!


— ,,Babskiego orszaku"? — zdziwił się Teddy. — Higgs jest ścigającym, a nie jest babą. Bab jest tam dwie.


— Och, Ted! Przecież wiesz, o co mi chodzi... — złapał się za skronie chłopak. — Co za różnica, czy Higgs jest ścigającym, czy go tam nie ma. I tak gra jak baba! Bab jest tam trzy. Koniec, kropka.


— Czyli to samo — zachichotała Róisín w stronę Jo — można powiedzieć o naszej sytuacji. Bab jest u nas trzy, ha, ha!


Pieguska zawtórowała jej śmiechem, w ogóle niespeszona tym, że siedziała właśnie obok trzeciej ,,baby", zadzierającej dziarsko podbródek i marszczącej jasne brwi. Wkrótce dołączyła do nich reszta drużyny, nawet sam Beaverdam pozwolił sobie na spazmatyczny śmiech. 


Niedługo potem sam Purvis, wpierw wyglądający na nich z irytacją, skapitulował w końcu, rozluźnił brwi i uśmiechnął się.


— No dobra, dobra... — uciął, machnąwszy ręką. — Niech wam będzie. Ale ja naprawdę nie jestem przekonany co do tego konceptu. Popatrzcie, to jak odebranie Anso szansy wykazania się, a on też przecież będzie chciał się wykazać, no nie?


Wszyscy spojrzeli na ciemnowłosego, najmłodszego z ich drużyny zawodnika. Ten tylko zaśmiał się z cicha, rozbawiony tą niecodzienną troską Purvisa o jego powodzenie.


— Nie martw się, Alex — uspokoił go gestem dłoni. — Jeszcze będę miał szansę, jak to ująłeś, wykazać się, gdy tobie nie pójdzie odebranie kafla babom ze Slytherinu i Higgsowi. W zasadzie to potrzebowałbym dodatkowej pomocy przy polu bramkowym, a skoro ty twierdzisz, że przeciwstawienie się temu orszakowi nie stanowi dla ciebie wyzwania, to w czym problem?


Anso wzruszył ramionami. Jako jedyny leżał rozłożony na jednym z łóżek pałkarzy; reszta, poza Reefem okupującym drugie z nich, siedziała u ich drewnianych nóg, na rozległym, zakurzonym dywanie z motywem roślinnym. Obrońca bezceremonialnie opierał głowę o największą z poduszek, przy czym była to ta wyglądająca na najwygodniejszą, mieszczącą w sobie najwięcej pierza. Ręce skrzyżowane miał na marszczącym się, białym t-shircie. 


— No, Purvis, o co ci chodzi? — powtórzył, podczas gdy blondyn milczał w zastanowieniu. — Chyba że to po prostu wrodzona antypatia...


— Może — nie pozwolił mu dokończyć. — Chyba tak jest. Wrodzona antypatia do tego, jak ktoś próbuje decydować za mnie, narzuca mi z góry coś swojego i oczekuje, że bezsprzecznie za tym podążę. Sam pomysł nie jest zły, Beaverdam — zwrócił się do niego bez złośliwości — a nawet dobry, bardzo. Ale, cholera, niech mnie Merlin trzyma, nie znoszę, jak się wtrącasz! Niby zawsze wychodzi to na dobre, ale zrozum, że tamujesz nasze — popatrzył po Jo i Ro — idee i chęci. 


Beaverdam nie wydał się zmieszany ani dotknięty. Słuchał. Tak samo jak Ted, który rozumiał go. Sam czuł się tak aż do czasu, gdy wraz z Bobrem doszli do porozumienia.


— Beaverdam — wtrącił Reef — zrozumcie, nosi w sobie to zboczenie, od kiedy tylko zwolniło się miejsce na pałkarza, od kiedy wskoczył na nie jako ścigający.


— Och, pamiętam to. — Purvis wywrócił oczyma. — To było w roku, gdy Boars odszedł ze szkoły. Nazywali nas wtedy Dzikami. Boars zrezygnował z gry w drużynie przed półfinałowym meczem, bo chciał przygotować się na Owutemy, a na jego miejsce wskoczył nie kto inny jak ścigający Beaverdam. Byłeś wtedy taki chudy, Beavee! 


Ted milczał i przysłuchiwał się. Nie pamiętał tych czasów ani nie pamiętał Boarsa. Gdy dołączył do drużyny, kapitanem był już wówczas Bóbr.


— Ja — odrzekł patetycznie Beaverdam — nie będę wypominał tobie, jaki wtedy byłeś. Ale dziękuję, Reef... To prawda. Osobiście uważam pozycję ścigającego za najistotniejszą w quidditchu, bo jeśli szukający zawiedzie, to od nich zależy powodzenie meczu. Mogą uratować, gdy drużyna ponosi klęski, mogą doprowadzić do wygranej, nawet jeśli znicz zostanie złapany przez szukającego-przeciwnika. Od kiedy pamiętam wpajano mi tę myśl. Do dziś tak uważam, dlatego zawsze, pierwsze co, nawet jeśli nie gram już na tej pozycji, myślę o ścigających i dla nich wpierw przygotowuję plan. Tak mi już zostało. Ja i Reef jako pałkarze jesteśmy od tego, by umożliwić im sukcesję, by wyznaczyć im czystą do manewru ścieżkę. Anso jest od tego, by nie stracili punktów, a Ted, grający w mojej opinii ma drugiej z rzędu najważniejszej pozycji, jest tym, co podsumowuje całą dotychczasową grę zespołu. Zwieńcza ją, pokazując, jak spisali się ci, którzy wytoczyli ścieżkę, a także ten, który zapobiegał stratom, ale przede wszystkim... jak spisali się ścigający, jaka liczba goli dzięki nim została wliczona do wyniku końcowego. Dlatego są według mnie najważniejsi. Rozumiecie?


Drużyna nie była przygotowana na tak szybki koniec jego mowy, niby długiej, ale dla uszu niedostatecznie. Patrzyli na niego jeszcze chwilę, nim zrozumieli, że skończył mówić.


— No, pięknie powiedziane, Beaverdam — zawołała Jo, zaklaskała w dłonie raz, by dobudzić resztę. — Ale teraz to ja zaczęłam się martwić, czy aby na pewno nie będzie nas tam za mało, jeśli polecimy na stronę Slytherinu we dwójkę.


— A to znaczy — uśmiechnął się kapitan — że moje słowa w ogóle do ciebie nie przemówiły. No, ale jeżeli tak będzie, to nie zapominaj, że jesteśmy jeszcze torujący wam drogę ja i Reef. Poratujemy was Kleszczami Parkina albo czymś innym, dzięki czemu nie będą wam przeszkadzali.


Następnie rozgorzała dyskusja na temat zamierzanych poczynań pałkarzy, a pomarańczowe punkciki na planie boiska zaczęły przesuwać się pod wpływem niemego zaklęcia. Cytrynowy punkcik nie drgnął, czekając na swoją kolej.


Teddy westchnął nieco znudzony i z nudów właśnie począł rozglądać się po pomieszczeniu. 


Stanowisko Beaverdama różniło się od tych jego współlokatorów porządkiem. Beaverdam bałaganu nie znosił chyba najbardziej, no może poza wypominaniem mu — bezpodstawnych, jak mniemał — błędów. Za pulpitem, na ścianie nad małą komódką wisiał plakat z Tajfunami z Tutshill, przedstawiający ich błękitną szatę treningową z podwójnym ,,T'' na klatce piersiowej, po chwili szata odwróciła się plecami, gdzie widniał taki sam symbol oraz naziwsko B. Birch z wielką siódemką.


Książki, jakie miał Beaverdam, były głównie poświęcone tematyce właśnie quidditcha lub innym grom miotlarskim, takim jak Aingingein, Quodpot, zakazanej Creaothceann, Stichstock, Swivenhodge, czy Shuntbumps. Obeznania w magicznych sportach od wczesnego średniowiecza po teraźniejszość Beaverdamowi nie można zatem było odmówić. Jego książki, a jakże inaczej, poukładane były na zamontowanej półce alfabetycznie. Był największym porządnisiem, jakiego Ted znał.


Na małej komódce przy łóżku Bóbr też trzymał parę ciekawych rzeczy. Była na niej między innymi rozłożona częściowo gra planszowa Łapacz Znicza. Musiał nabyć ją na ulicy Pokątnej, najpewniej w Markowym Sprzęcie do Quidditcha, bo tam też Teddy miał ją okazję zobaczyć i zdążyć nadziwić się jej wybujałej cenie w stosunku do niewielkości planszy i pozostałej zawartości. Na komódce stała jeszcze figurka z feniksem, pasek do spodni z okrągłym zapięciem, parę sykli i knutów, które sprawiały wrażenie, jakby wypadły z leżącej obok workowatej sakiewki. Obok niej znajdowała się zaś druga.


Ted widział ją już, pamiętał ją. Była skórzana, sztywna, a do tego posiadająca klapkę z wyżłobionymi nań zawijasami, ciągnącymi się wokół łba jednorożca. Całkowicie pochłaniała uwagę patrzącego od tej zwyczajnej, brązowej, workowatej i pospolitej. Ted nie mógł się na nią napatrzeć.


— Okej, okej... — dobiegło jego uszu rodzące się między pałkarzami a ścigającymi porozumienie. — Będziemy zmieniać się co dwie rundy, w kolejności: Ja, Purvis, Ro. Trzecią rozegramy razem, bez podziału na nasze i ich boisko.


— Tylko przećwiczcie Głowę Jastrzębia, bo coś kiepsko wam ona wyszła ostatnio!


— Zajmij się sobą, Reef! — skarciła go Róisín, co wcale jednak jak skarcenie nie zabrzmiało. Tedowi po tonie jej głosu i zalotnym spojrzeniu, jakie kierowała ku pałkarzowi dziewczyna, wydawało się wręcz, jakby zamiast ,,sobą'' powiedziała ,,mną''. — Chyba że chcesz, by nasza tymczasowa zgoda skończyła się.


— Tymczasowość ma to do tego, Róisín — rzekł pouczająco Anso — że z góry narzuca czemuś koniec. 


— Nie rób ze mnie idiotki, Schwarz.


— Kiedy ty już nią jesteś... — bąknął pod nosem Purvis, ale na tyle głośno, by nazwana idiotką usłyszała. Zanim zdążyła zripostować, zwrócił się do Teda: — Teddy, a wiesz może, jaka będzie pogoda? Może mógłbym jakoś dopasować...


— Ja wiem — odparła Jo. — Poprosiłam jakiś tydzień temu siostrę o dokładną rozpiskę godzinową, wysłała mi ją listem. Nic szczególnego. Będzie całkiem ciepło, do piętnastu stopni, ale żadnych ekstremalnych zjawisk.


— Och, no to szkoda!


— Właśnie, Ted — podłapał Beaverdam. — Masz na siebie jakiś pomysł? Przyznam się, że myślałem o tym, czy nie włączyć cię do którychś z naszych, moich i Reefa, zagrań. Moglibyśmy coś w ten deseń pokombinować, jak uważasz?


Ted zdziwił się, ale pozytywnie.


— Och, pewnie, że chciałbym w coś takiego pójść! — oświadczył. — Ale myślałem wcześniej o sobie pod innym kątem. No wiecie, Higgs to przecież nie Davies. I trochę się jej boję... Tak, Purvis, boję się baby! Myślałem, żeby unikać jej ile się da i nie stwarzać żadnych okazji do przedwczesnej i niepotrzebnej konfrontacji. Dlatego chciałbym prosić was o pomoc. Ciebie I Reefa. Ja będę się trzymał od niej z dala, a wy celujcie w nią — powiedział, jakby obudził się w nim kapitan. Po chwili dodał jednak: — Proszę. 


Tym razem to Bóbr wyglądał na nieco zaskoczonego, lecz Ted nie potrafił rozpoznać charakteru tego zaskoczenia. 


— Jasne — odpowiedział w końcu kapitan. — Skoro tego ci potrzeba, to nie ma sprawy. Co nie, Reef?


Drugi z pałkarzy kiwnął na znak potwierdzenia i wyszczerzył się do Teda.


— Włos ci z głowy nie spadnie, młody!


— Świetnie. — Beaverdam złożył ręce, gdy punkciki pomarańczowe i cytrynowy przestały poruszać się na planszy, osiągnąwszy swą destynację. — Pojutrze spotkamy się jeszcze raz, a w sobotę i niedzielę rozpoczynamy treningi, zarezerwowałem już nam boisko. Już, to znaczy ponad dwa tygodnie temu. Także jeśli chcielibyście włożyć jeszcze jakieś koncepty lub idee, najlepiej zgromadźcie je w ciągu dwóch dni. 


Dziewczyny pożegnały się, zostali chłopacy, z których jako pierwszy do swojego dormitorium poszedł Anso, a za nim Purvis. Nim i Ted odszedł, w głowie narodziła mu się pewna myśl. Wiedział, że mógłby nasunąć jeszcze parę ciekawych rozwiązań, pomysłów, które wprowadziliby do gry. Potrzebował zaczerpnąć skądś wiedzy.


Nawet wiedział skąd.



Ted przez pozostałą część dnia starał się rozpracować to, o czym mówiła mu Victoire. Zrezygnował nawet z dodatkowych dwóch godzin snu, skrył się za to za żółtym baldachimem swojego łóżka, nałożył na swój obszar zaklęcie wyciszające, tak aby nie przeszkadzać swoim współlokatorom i aby oni nie przeszkadzali jemu. W tymże celu otworzył swój zeszyt na czystej stronie, jakich pozostało już w nim niedużo, czym się z lekka przeraził. Cóż, dokupi następny, pomyślał. Nie mógł zaniedbać swojej comiesięcznej rutyny; babka Andromeda wielokrotnie przypominała mu, jak ważne jest zapisywanie swoich myśli, gdy ma się ich za dużo.


Oszczędnie drobnym pismem zapisał więc:


rok czwarty, marzec

Nadeszła wiosna, zmyła z zielonych błoni pachnący zimą śnieg. Jednakże wciąż w powietrzu wisi coś zimowego, zima nie odeszła jeszcze w pełni. Czuć i widać to, gdy w zaczątkach wiosennego słońca błyszczy się coś jak kryształ, jak te płatki śniegu i lód.

  A ja nie wiem, czy postąpić tak, jak radzi mi moja Victoire. Ona przecież nie wie, jak bardzo złe jest to, co uczynił Kayleigh. Zakładam, że gdyby wiedziała, nie składałaby słodkich śpiewek o przyjaźni i natychmiastowo poleciłaby mi trzymać się z dala od truciciela i złodzieja... Który jest jednocześnie moim przyjacielem. Tak, tak z pewnością by się stało, gdybym jej powiedział o jego uczynku. Ale mimo że lepiej pojęłaby wtedy całą tą sytuację i stan, w jakim się znalazłem przez tego... wycierucha, nie zrobię tego. Nie chcę jej martwić, ona po prostu za bardzo by się przejęła.

  A może mimo niewiedzy ma rację? Jest za mądra, żeby się mylić, a więc to ja jestem za głupi, by zaakceptować prawdę. Czegokolwiek by nie powiedzieć na Kayleigha, zrobił to, co zrobił. Chciałbym dowiedzieć się, jaki był prawdziwy powód. Ten jego strach przed rodziną jest tak irracjonalny i naciągany, że aż śmieszny. Nie wierzę w to w ogóle! Mam kilka podejrzeń, jak to mogło być naprawdę. Które okaże się prawdziwe, dowiem się, jak z nim porozmawiam.

  Matka zawsze mówi mi, bym słuchał się swojego serca, czyli tego, czego w głębi serca pragnę. Ale czego ja w ogóle pragnę? Sam tego nie wiem. Chciałbym dalej się z nim przyjaźnić — chciałbym, ale nie wiem, czy chcę. Chyba chcę po prostu dać odpocząć sobie i swoim myślom. Ale moje myśli są bardzo spragnione wiedzy, nie znoszą niedopowiedzeń i luk, więc brzęczą ciągle, nie dając zasnąć!

  Dobranoc, pamiętniku.


Pomimo starań zachowania jak największej ilości miejsca na inne wpisy i pisania wyjątkowo drobnym pismem, działania te okazały się zbyteczne — do końca zeszytu pozostały trzy, cztery strony. 


Teddy zaklął brzydko w myślach.



Nazajutrz rano, jeszcze przed lekcjami Ted podjął decyzję. 


Po lekcjach, zanim słońce zaszło za góry otaczające kręgiem zamczysko Hogwart, wyruszył do znanej każdemu, przylegającej stacji kolejowej wioski Hogsmeade. Wyruszył na pieszo, miał więc przed sobą kawał drogi do pokonania, lecz wcale mu to nie przeszkadzało. W międzyczasie zdążył wypróbować na sobie maskujące Zaklęcie Kameleona, pożyteczne, bo wtapiające jego sylwetkę w otoczenie, ale cholernie nieprzyjemne. Kayleigh wspominał mu o tym słynnym paskudnym odczuciu Zakameleonowania. Jednakże dopiero po osobistym doświadczeniu, jakby rozbito mu na głowie jajko i oblewano go lodowatą wodą, Teddy mógł stwierdzić to samo i ostatecznie zrezygnować z podtrzymywania zaklęcia. 


Zamiast tego z niemałym trudem wypróbował zatem ochronne Zaklęcie Niewidzialności, które utworzyło wokół niego pole niewidzialności. I tak, czując się bezpiecznym podczas przechadzki w Zakazanym Lesie, zmierzał powoli do miasteczka. Gdy już do niego dotrę, pomyślał, zdejmę z siebie zaklęcie, bo ktoś, kto nie zauważy mnie, może mnie trącić łokciem albo nadepnąć na nogę. 


Po jakimś czasie, zdjąwszy je jeszcze przed rzadkim, ostatnim rzędem sosen przy krańcu lasu, stanął wreszcie przed drewnianymi drzwiami pubu pod Trzema Miotłami. Niosły go tam dwie sprawy — i chęć dowiedzenia się od Kayleigha więcej, i zbliżający się mecz quidditcha ze Ślizgonami. Kayleigh mógł przecież udzielić mu cennych wskazówek, które były mu niezawodnie potrzebne Bo czuł, że odnajdzie tam czarnowłosego, a jeśli nie, zapyta o niego madame Rosmertę, która zapewne nie będzie miała nic przeciwko, by udzielić mu odpowiedzi. Gdy wszedł do środka, był już wieczór, a wnętrze gospody powitało go gwarem rozmów i śmiechów lekko wstawionych klientów. Rozglądał się dookoła w poszukiwaniu tej jednej, konkretnej osoby, słysząc pod sobą skrzypienie podłogi.


Ted nie bał się beztrosko rozglądać, ponieważ wiedział, że czwartek nie należy do popularnych wśród uczniów Hogwartu dni zwiedzania wioski; zwykle był to weekend.


Nie oznaczało to jednak, że w Hogsmeade było dziś pusto, co to, to nie! 


Wioska Hogsmeade, do której przylegała stacja kolejowa, leżała przecież pośrodku ważnego wśród czarodziejów-handlowców szlaku transportowego, podróżujących z Londynu do szkockiego miasteczka, aby uzupełnić szybko opróżniające się magazyny tutejszych sklepów i barów, z czego czerpali atrakcyjne korzyści. Najbardziej opłacało się dostarczać towaru do Miodowego Królestwa, gdzie popyt był na prawie wszystkie rodzaje słodyczy, czego handlowcy byli jak najbardziej świadomi. Jeśli chcieli oni zaś rozprowadzać dobra w jeszcze dalszej części Szkocji, zwykle zatrzymywali się na noc właśnie tu, w Hogsmeade (rzadziej była to odrzucająca obskurnością gospoda pod Świńskim Łbem).


Dlatego też Teddy miał okazję zobaczyć dziś w pubie mnóstwo elegancko odzianych mężczyzn o zapadłych policzkach, łysiejących głowach i grubych palcach z pierścieniami wysadzanymi klejnotami oraz kobiety ubrane jak arystokratki, mające papuzie nosy i włosy gładko zaczesane. Panie te wyglądały na lat czterdzieści, panowie natomiast, choć zapewne byli w stosunku do pań rówieśnikami, wyglądali od nich starzej o prawie dwadzieścia lat.


— Jeszcze, jeszcze, miła pani! — mówił do barmanki któryś z klientów, najwyraźniej, sądząc po ubiorze, niebędący handlowcem. — O, i jeszcze jeden kufel bym prosił!


Zabrzękały pieniądze, rozniosła się woń grzanego piwa. 


— Wino dla mnie, proszę — powiedział ktoś z drugiej strony, brzmiący tak pięknie i arystokratycznie, że nie mógł być to wieśniak z Hogsmeade. — Tak, do dwóch kieliszków...


Przepchnięcie się przez tłum klientów stojących przy ladzie było dla Teda większym wyzwaniem, niż sądził. Nie bał się rozbujanych, wstawionych już czarodziejów z wioski, obawiał się tych handlowców, którzy ze znawstwem degustowali się winem, wpierw obracając je w kieliszku. 


— Przepraszam! — krzyknął, starając przebić się przez hałas przy ladzie. — Przepraszam, madame Rosmerto! Madame Rosmerto, czy nie widziała pani...


Ktoś popchnął go tak, że jego miejsce w drugim rzędzie tego zgromadzenia przepadło. Czym był on w końcu w porównaniu z krępymi tłuściochami, pchającymi się do lady tylko po to, by móc podziwiać dekolt barmanki? W pewnym momencie z trzeciego rzędu został wypchnięty jeszcze dalej, nawet nie zdążywszy zobaczyć sprzedawczyni, jej przyciasnych bryczesów i różowego swetra.


— Szlag by to! — zaklął głośno, nie ustępując. Dźgnął grubasa łokciem, nie dając mu za wygraną. — Madame Rosmerto, czy...


— Daj sobie spokój. Przecież wiesz, że ona cię nie usłyszy.


Teddy usłyszał za sobą parsknięcie. Odwrócił się. 


Stał za nim krzyżujący ramiona czarnowłosy, młody chłopak. 


— Jest zbyt zajęta klientami — oznajmił. — Odkąd poszerzyła menu, w środy i czwartki więcej pseudowytwornych możnowładców i panien jest skłonnych zatrzymać się tu zamiast jechać dalej w Szkocję. Izolują się od tutejszych wieśniaków, jak gdyby byli nie wiadomo kim i nie wiadomo jak wyżej od nich, a każdemu z nich, taka prawda, chodzi o jedno i to samo. 


— A... — wydobył z siebie Teddy. — Czemu mi to mówisz? 


— Bo wyglądasz na przestraszonego jak nie wiem — zaśmiał się z cicha czarnowłosy. — Nie możesz dawać się im gnieść, bo to takie same głąby jak ci pijacy, tylko że ładnie ubrani. 


Kayleigh stał przed nim ze skrzyżowanymi rękoma w szarej, zmechaconej koszulce, której krótkie rękawy uchylały fragment tatuażu z wężem. Teddy patrzył się na niego tak przez chwilę, dopóki ten arogancko-zaciekawiony wyraz jego twarzy trwał.


— Wiedziałem, że tu będziesz — rzekł wreszcie Ted. Wyraz ten na twarzy czarnowłosego tylko wzmocnił się. — Ja, Kayleigh... — odwrócił głowę — ...chciałem z tobą pogadać.


— Domyśliłem się. — Chłopak uśmiechnął się, ale już mniej arogancko. Ten uśmiech był ładny. — Chodź za mną. — Bez pytania chwycił go za przegub prawej dłoni i zaczął gdzieś prowadzić. — Tutaj jest za tłoczno i za dużo ludzi. Ktoś, kto cię zna, mógłby mnie rozpoznać. A wtedy to nie byłoby dla ciebie korzystne, co?


Ted pobladł nagle. Gdyby w następnej chwili nie dowidział cieniu uśmiechu na ustach czarnowłosego, a chwilę potem nie usłyszał jego chichotu, wziąłby to za złośliwy, pełen żalu wytyk.


— Żartuję sobie.


Ted sam parsknął w końcu, przewracając oczyma.


— Merlinie... Jesteś idiotą, Kayleigh... — Pomasował sobie czoło. — A tak w ogóle, to gdzie idziemy?


— Na piętro, tam, gdzie są pokoje — wyjaśnił chłopak. Nie puszczał ręki Teda, co przymusiło go do dostosowania się do energicznego tempa jego kroków. — Teraz większość pozajmowali tymczasowo ci podróżni. Założę się, że nigdy tam nie byłeś, co, Lupin? — zerknął na niego jasnym okiem.


— Nie, nie byłem — przytaknął Ted. — Prowadzisz mnie tam jako pierwszy.


Spodziewał się, że czarnowłosy rzuci w odpowiedzi jakąś błyskotliwą ripostą, półżartem lub półkpiną, lecz tak się nie stało. Kayleigh nie odpowiedział nic, w milczeniu prowadząc Teda na piętro. 


Pojedyncze stopnie schodów prowadzących na piętro odzywały się cichym chrobotem, jak tylko postawiło się na nie stopę. Po wdrapaniu się po nich Teddy ujrzał prosty, niedługi korytarz, po którego obu stronach znajdowały się drzwi do pokoi gościnnych; było ich łącznie może z dwanaście. Wiedział, że za którymiś musi znajdować się lokum barmanki Trzech Mioteł, madame Rosmerty, ale póki co nie zauważył jakiejś szczególnej cechy wyróżniającej któreś z wejść — wszystkie były takiej samej wielkości, z jasnego drewna, mające jedno wąskie skrzydło, ozdobione tą samą mosiężną klamką. Ted zauważył, że z kątów ścian piętra gdzieniegdzie odchodzi tapeta z motywem jasnych róż na białym tle. A podłoga... skrzypiała tak jak na dole, w sercu gospody. Przynajmniej było tu o wiele ciszej.


— Lupin, przestań się rozglądać — zmusił go do pośpiechu Kai. — Nie ma się tu zbytnio czym zachwycać.


Podeszli więc obaj do nieco oddalonych od schodów drzwi, tradycyjnie z jasnego drewna i tradycyjnie wyposażonych w mosiężną klamkę. Zanim jednak Kayleigh zdążył nacisnąć ją, wzrok ich obydwu zwrócił się nagle w drugą stronę, ponieważ dobiegł ich jazgot i trzask otwierania drzwi, z których wyłoniły się dwie postacie. 


— Widzimy się niedługo, prawda, mon chéri? — spytała przesłodzonym głosem kobieta o papuzim nosie, brązowo-kasztanowych włosach spiętych w ciasny kok i urodzie raczej pospolitej. W przeciwieństwie do panien przesiadujących na dole nie miała na sobie iście arystokrackiej kreacji; była bowiem w samych pończochach i czarnym gorsecie. — Promets-moi, mon chéri, że będziesz tu za tydzień. 


— Oczywiście, ma douce. — Tym, który odpowiedział jej prawie niskim głosem nie był handlowiec o zapadniętych policzkach czy wieśniak. — Bo jak mniemam, pojawisz się w sous-vêtements que je t'ai acheté?


Tym, który zaniósł się niezrozumiałym dla Teda chichotem, był nie kto inny, jak nadużywający frazy ,,jak mniemam" profesor Ferox. 


Teddy nie oglądał się za siebie, czym prędzej przepchnął się za Kayleigha i zamiast niego nacisnął na klamkę, a drzwi w takim samym ułamku, jak uchyliły pomieszczenie, tak samo szybko się zamknęły. Ted runął na ziemię, potykając się o nogę Kayleigha, przywarł do ściany, jak gdyby zobaczył przed chwilą coś bardzo strasznego. Czarnowłosy natomiast patrzył na niego rozkojarzonym, roztargnionym wzrokiem, przyciskając plecami zamknięte drzwi pokoju. 


— Co ci odbiło, Lupin?! — wydarł się.


— Ciiiiszej! — podniósł się z podłogi Ted i zamknął mu buzię dłonią. — To mój profesor opieki nad magicznymi stworzeniami! Umawia się z jakąś Francuzicą, którą tu sprowadza, a ma na karku jakieś sto lat!


Na tę wiadomość, którą Ted ogłosił nazbyt poważnym tonem, Kayleigh prychnął śmiechem. Głośnym, szczerym w swym brzmieniu i prawie niekończącym się. 


— Kai! — ponownie upomniał go Teddy. — A co, jeśli mnie widział?!


— Wątpię. — Czarnowłosy otarł łzy z kącików oczu. — Wparowałeś tu tak szybko, że ja ledwo co się połapałem. A co dopiero jakiś stuletni typ. Skoro tu bywa, dobrze, że mnie nie uczył! Ale by było, wyobraź sobie... A jeśli cię widział — zastanowił się — to pewnie pomyśli, że też sprowadzasz tu jakąś Francuzicę. A jeśli widział i mnie, to Francuza — puścił mu oczko.


Teddy pokraśniał aż po końcówki uszu. Zabrał rękę z powrotem do kieszeni i odszedł od przylegającego drzwi Kaia.


Tym razem zaczął rozglądać się po pokoju. Był nieduży, ale utrzymany w porządku, schludny, minimalistyczny, ale ładny. Jego ściany nie były pokryte tapetą w róże, lecz pomalowane na przyjemną dla oka jasną żółcią, okiennice rozwarte, odsłaniające widok na uliczkę miasteczka, tudzież widok gór i garbów wzniesień. Łóżek było dwie sztuki, oba jednoosobowe, znajdujące się obok siebie, nakryte owczą skórą, a dzieliła je tylko mała szafka nocna z umiejscowioną nań zapaloną świeczką w metalowym świeczniku. Nie było to jedyne źródło światła, z jakiego lokator pokoju mógł korzystać, albowiem pod sufitem wisiał skromny żyrandol, a raczej półka z pięcioma takimi świecami, również zapalonymi. Wosk zastygł w niektórych jego miejscach. A podłoga...


— Strasznie tu skrzypi — stwierdził Teddy, co potwierdził jęk deski, na której stanął po zrobieniu kroku.  


Kayleigh, bacznie obserwujący jego zainteresowanie gospodarskim lokum, rozciągnął usta w rozbawieniu.


— Nie tylko tu — potwierdził, przechadzając się. — W innych pokojach również. I ściany są raczej cienkie. W ostatnim tygodniu całą noc słyszałem tego twojego profesorka z tą Francuzicą. 


Teddy lekko wytrzeszczył oczy w niejakim zaskoczeniu.


— Mieszkasz tu? — spytał bezpośrednio.


— Można tak powiedzieć. — Wzruszył ramionami czarnowłosy, nie speszony w ogóle. — Ale tak, to tutaj głównie przebywam, jeśli chodzi o nocleg. 


— Aha... — Ted rozejrzał się raz jeszcze po pomieszczeniu. — A więc... nie masz domu? — zagadnął, tym razem z większą ostrożnością.


— Teorytycznie i formalnie mam, nie zostałem wydziedziczony, chociaż i tak mogło być — odparł Kayleigh, sprawiając wrażenie, jakby te wyznanie nie sprawiło mu kłopotu, jakby wcale nie było mu przykro. — Ale za dużo reform ostatnimi czasy wprowadzono do czarodziejskiego prawa, wydziedziczenie kogoś w dwudziestym pierwszym wieku stało się bardzo problematyczne, dużo się trzeba naużerać, więc moja matka niemal natychmiast zaniechała starań. I po prostu wyrzuciła mnie z domu na zbity pysk. 


Teddy'ego aż tak bardzo nie zdziwiła sama ta informacja, jak fakt, że Kai dzieli się nią z nim. Westchnął, osuwając się po ścianie na drewnianą podłogę, która tym razem milczała, jakby również starała się dochować powagi sytuacji.


— Dlaczego mi to mówisz? — zapytał Ted, przenosząc na niego spojrzenie.


— Bo po to tu przyszedłeś, prawda? — Kayleigh usiadł obok niego powoli. — Pogadać i dowiedzieć się czegoś, co cię zaciekawi, zainteresuje, może zatrwoży. Co nie, Lupin?


— Nie — nie zgodził się Teddy. — Przyszedłem pogadać, żeby dowiedzieć się prawdy. Chciałbym, żebyś mi ją opowiedział. Jesteś pełen sprzeczności, Kayleigh, pogubiłem się i już cię nie rozumiem... Czy to, że cię wyrzuciła, miało związek z tym... incydentem?


— Incydent — zaśmiał się Kayleigh. Po chwili wyciągnął z tylnej kieszeni czarnych spodni paczkę papierosów, wyjął jednego, zapalił neonową zapalniczką. I zaciągnął się. — Całkiem ładna nazwa jak na coś tak brzydkiego, myślisz sobie pewnie. Mówisz, że chcesz prawdy, co ja ci mogę więcej powiedzieć... — Strużki dymu wylatywały samoistnie z jego ust. — Nie lubię powracać myślami do tamtych czasów. Bo przeraża mnie myśl, że to na zawsze będzie we mnie, zawsze będzie stanowić cząstkę mnie. 


— Czyli jednak — zabrzmiał Ted z nadzieją w głosie — żałujesz tego, że to zrobiłeś?


— Nie — zaprzeczył Kai ku jego zawiedzeniu. — Możesz nazwać mnie bezdusznym, bo nie żałuję wcale, ani trochę. Żałuje się wyłącznie bezczynności, niezdecydowania, wahania, ale czynów i decyzji, niezależnie od skutków, nigdy — rzekł niczym mentor, zdaniem Teda nieadekwatnie i niepotrzebnie. — Jeśli pytasz, czego mi żal, to wyłącznie tego, że to się wydało. Ale tym samym cieszę się, że ta kretynka nie powróciła i nie powróci.


Teddy miał na swoim koncie już parę chwil spędzonych z Kayleighem, podczas których nauczył się wykrywać, kiedy czarnowłosy mówi prawdę, a kiedy zwyczajnie łże. Coś podpowiedziało mu, że zełgał i tym razem, gdy mówił o żalu. Mówił o tym zbyt beznamiętnie, zbyt swobodnie, by mogła być to prawda. Postanowił na razie jednak nie zdradzać swoich przypuszczeń.


— I tak — kontynuował chłopak — skutkiem mojego przedsięwzięcia czy też incydentu, jak to ładnie określiłeś, było wydalenie z Hogwartu. Z kolei skutkiem wydalenia z Hogwartu był mus opuszczenia rodzinnego domu. Wyrzucenie mnie na zbity pysk. Ale wiesz co? To jednocześnie najlepsze, co mnie w życiu spotkało. 


— Kayleigh! — zwrócił mu uwagę Ted. — Jak możesz tak w ogóle mówić?! Jestem pewien, że przytrafiłoby ci się wiele przyjemnych rzeczy w życiu, o wiele przyjemniejszych niż to, co twierdzisz, że jest najlepszą z nich! 


— Nie w tej rodzinie, Lupin — pokręcił czarną głową. — Nie każdy na każdym kroku swojej adolescencji doznaje przyjemnych rzeczy, gromadzi miłe wspomnienia, grając z rodziną w parku... Nie każdy ma dobre dzieciństwo. — Milczał przez chwilę. Wkrótce potem jego twarz rozjaśniła się, jakby doznał oświecenia, i dodał: — Ale ty — spojrzał na Teda z czymś w oku, z czym ten go jeszcze nie widział — Lupin, ty też nie miałeś dobrego dzieciństwa. Ty jesteś...


— Sierotą — dokończył za niego Teddy, tonem beztroskim, jakiego nie powstydziłby się i Kayleigh, opowiadając o swoich rodzinnych, pozornie błahych rozterkach. — Tak, nie mam rodziców.


Kayleigh patrzył na niego jeszcze jakiś czas z tą przedziwną emocją, jaka przemawiała przez jego oczy. Ted wpierw chciał nazwać to współczuciem, ale bardziej niż to widział w nich o dziwo zrozumienie.


— Ja... przepraszam — wydobył z siebie w końcu, odwróciwszy głowę. — Za to, że nazywałem cię chłopcem z dobrego domu. Ja... nie wiedziałem. Chcesz? — poczęstował Teda papierosem.


— A skąd miałeś wiedzieć? Przecież ci nie mówiłem — parsknął bezceremonialnie Ted, biorąc do ręki rulonik i zaciągając się. Sekundę potem dostając niekontrolowanego ataku kaszlu. — Ohyda. Chyba nigdy nie zrozumiem, dlaczego to palisz.


— To dobrze, że nawet nie zamierzasz — zaśmiał się nader uprzejmie Kai. — Ale czy... — podjął znów ostrożnie —... czy to boli?


— Bycie sierotą? — Ted oddał Kayleighowi papierosa. — Szczerze mówiąc, nie wiem. Nie poznałem ich, zmarli, zanim zdążyłem ich dobrze zapamiętać. Nie znam tego bólu, jeżeli o to ci chodzi... Ale mam za to babkę, która opowiadała mi o nich, gdy byłem mały. Zawsze mówiła, że intelekt odziedziczyłem po matce, tak samo jak roztargnienie i bałagan we włosach, i że oczy i... niechlujstwo mam po ojcu. Opowiadała o nich jako o walecznych, dzielnych, że oddali swoje życie w bitwie o Hogwart, ale w tych opowiadaniach brzmią wciąż obco... Dlatego żałuję, że nie miałem sposobności ich poznać, chciałbym, żeby byli mi bliscy jak moja babka, jak mój ojciec chrzestny... jak moja dziewczyna... i jak ty. 


Teddy wymierzył w niego bursztynowe spojrzenie, a Kai wyglądał, jakby nie skończył słuchać jego wypowiedzi, jakby dalej słuchał go, opowiadającego o swojej rodzinie.  Gdy zorientował się, że padło w niej słowo ,,ty", zwieńczające ją całą, uniósł lekko brwi. 


— Ja też — odparł czarnowłosy bez namysłu, oczy błyszczały mu żywo — chciałbym ich poznać. 


— Och... — Ted uniósł się lekko w zaskoczeniu. — Dzięki...?


— Nie ma za co.


Kayleigh nie zawstydził się. Zamiast tego uśmiechnął do Teda tak niewinnie, czysto i szczerze, że, można by pomyśleć, nie pasowało to do jego kąśliwej natury. Nie był to jednak uśmiech sztuczny, wymuszony czy nienaturalny. On był... tak piękny, pozbawiony jakiegokolwiek złośliwego, aroganckiego wyrazu, że po prostu trudno było Tedowi pojąć, że to Kayleigh. Jego jasne, zimne barwą oczy uśmiechały się w ten sam sposób, tak samo ciepło, czysto, niewinnie i nader wszystko pięknie. Twarz miał położoną na złożonych na kolanach łokciach, a Ted nie wiedział, co powiedzieć.


— Wróćmy jednak to twojego tematu... — odchrząknął, ale nie odwrócił wzroku. Zobaczył wtedy, jak uśmiech ten blednie i na powrót przemienia się w biały, nijaki, pozbawiony emocji wyraz. — Ja naprawdę, to, co ja do ciebie czuje... Uwielbiam cię, Kayleigh, ale ranisz mnie, mówiąc, że nie żałujesz. Bo to kłamstwo — odkrył swojego asa w rękawie — prawda?


— Nie. — Czarnowłosy urwał to przez chwilę magiczne spojrzenie, jakie między nimi trwało. Zachmurzył się na nowo. — Chciałeś prawdę, dopowiedzenie, to ją dostałeś. 


— Kłamałeś — nie dawał za wygraną Ted. — Znam ciebie już za dobrze, teraz też kłamiesz, wiem to. Ja poszedłem poradzić się kogoś w twojej... naszej sprawie. Powiedziano mi, że muszę zaakceptować cię w pełni, jakikolwiek byś nie był. I chyba już to rozumiem, jestem przygotowany na wszystko. Powiedz mi prawdę, Kai! Ty czegoś żałujesz, wiem to na pewno! Tylko czego?


Kayleigh zacisnął zęby.


— Żałuje się wyłącznie bezczynności — powtórzył wcześniej przywołany cytat. — Czynów i decyzji nigdy. 


— Och! — jęknął wkurzony Teddy. — Odstaw na bok te sztywne, patetyczne śpiewki, które są tak bardzo głupie, że nie wiem, gdzie je musiałeś wyczytać! Chyba w księdze dla idiotów!


Czarnowłosy nie odpowiedział w żaden sposób — ani werbalnie, ani niewerbalnie; nawet nie drgnął wargą.


— To, co mówisz — jęknął znowuż Ted — przezabawne. Nie brzmisz ani mądrze, ani patetycznie. Ani szczerze! W ogóle nie kupuję tego zasłaniania się rodzicami, w ogóle! Słyszysz?! Brzmisz jak każdy bogaty dzieciak, którego ojcu się powodzi, więc przestań, bo nim nie jesteś. O jedno cię proszę, o jedno! Czy ty możesz w końcu przestać kłamać?


— Nie kłamię, Lupin — warknął czarnowłosy, oglądając się wszędzie dookoła siebie, tylko z dala od widoku Teda. — Nie zrozumiałbyś tego...


— Jak mam zrozumieć, skoro nawet nie chcesz mi powiedzieć co?!


— Nie zrozumiesz! — upierał się wciąż. — Nie zrozumiesz niczego i będziesz zadawał setki pytań, jak nie miliony!


— Aha! Czyli jednak czegoś mi nie powiedziałeś?


— Powiedziałem wszystko, co jest dane ci wiedzieć. Wiedza unieszczęśliwia — rzucił znanymi skądś Tedowi słowami. — Czasami prawda jest niewygodna. 


— Tak, to prawda. — Ted ścisnął dłonie w pięści, przygotowawszy już odpowiedni cytat na odpowiedź: — Prawda bywa straszna, ale niewiedza jeszcze gorsza. Powiedz mi, a ja nie będę pytał o nic, obiecuję!


— Będziesz, Lupin! — Kayleigh schował twarz w dłoniach, na którą zlatywały czarne jak krucze skrzydło kosmyki. — Ty znasz mnie, a ja ciebie, a więc i twoją ciekawość. Cholerną ciekawość, Lupin, która kiedyś może cię zgubić...


Oburzenie brało w górę; Ted zmarszczył twarz.


— No to może mam samemu zgadywać?! — zaproponował gniewnie i z niemałą dozą ironii w głosie. — Hmmm... — udał zastanowienie — szkoda ci, że to ty, a nie ta dziewczyna, poniosłeś konsekwencje, co? Żałujesz, że nie otrułeś jej tak, by była na tyle nieświadoma, że nie wydałaby twojego nazwiska, a zamiast tego plotła jakieś głupoty jak psychicznie chorzy.


Kayleigh nawet na niego nie patrzył, ale Ted wiedział, że słucha.


— O, już wiem! — Orzekł Teddy z udawanym oświeceniem. — Żałujesz, że ona nie...


Nie, tego nie był w stanie powiedzieć; nie dokończył. Kayleigh jednak, zanim ten na dobre urwał, spojrzał na niego z jadowitym błyskiem w jasnym oku, nagle poderwawszy głowę. Czarnowłosy wiedział, co Ted zamierzał stwierdzić, wiedział to aż zanadto, ponieważ w tej samej chwili wybuchł rozpaczliwym krzykiem:


— Dość, Lupin! Dość!


Tym razem to Teddy się nie odzywał, w milczeniu nasłuchując, jak żarliwa złość, jaka zmusiła chłopaka do krzyku, oporu, powoli zmienia się w szloch.


— Dość, Lupin... — zapłakał. — Przestań, zamknij się raz na zawsze!


Wkrótce szloch zamienił się w płacz, jęk i spazmatyczne pociąganie nosem. Czarnowłosy chował w dłoniach twarz, na którą jak na powierzchnię porcelany spływały słone łzy, do których lepiły się kruczoczarne kosmyki. Kilkakrotnie Kayleigh podrywał zapłakaną twarz do góry, zaciskał ją w bólu, po czym na nowo zwieszał ku dołowi.


Ted w życiu nie widział go w bardziej żałosnym stanie. Wyglądał teraz w ogóle jak nie on, tylko jak ktoś bardzo żałosny i nadający się wyłącznie na kolekcjonowanie czyichś gestów współczucia. O nie, Kayleigh Burke nie był kimś żałosnym. Był dzielnym, mądrym chłopakiem o beztroskim i raczej lekkodusznym podejściu do życia, takim zawsze widział go Ted, a teraz... teraz to wszystko okazało się pozorne, iluzoryczne, zwodnicze. W Kayleighu mieściło się więcej, niż to, o czym Teddy miał dotąd pojęcie, zdecydowanie więcej. 


Nie przywykł do pocieszania innych, czuł się nieswojo z tym, że ogląda teraz płacz przyjaciela. Zwykle to jego, Teda, pocieszano, on korzystał. Teraz przyszedł ten moment, że musiał dać, ale z czym Ted czuł się jeszcze bardziej nieswojo, to to, że tym, który potrzebował otrzymać, był Kayleigh. Chłopak ostry jak brzytwa, prędzej mogący wprowadzić w płacz innych niż samemu płakać.


Ted przysiadł się bliżej niego; ich kolana były blisko. Nadal czuł się z tym dziwnie obco, lecz był zdecydowany działać. Położył rękę na sąsiednim ramieniu przyjaciela, a ten spojrzał na niego trochę spłoszony, zawstydzony swoją postawą. Jego jasne oczy błyszczały wciąż od łez, nie przemawiała przez nie jednak żadna nieufność. Z tego też powodu Teddy przesunął swoją rękę dalej — całą długością ramienia objął przyjaciela. Kayleigh, z początku niepewny, przysunął się niedługo po tym. Uspokoił nieco. 


Kayleigh był ciepły. Teddy poczuł to przez rękaw swojej bluzki, jak i gdy przypadkowo zahaczył palcem o jego ramię, odkryte przez krótki rękawek koszulki czarnowłosego. Chociaż nie szlochał już, oczy nadal miał czerwone od minionego płaczu, raz po raz pociągał też nosem. Ale nie płakał, uspokoiwszy się. Ted szczególnie poczuł jego ciepło, gdy ten opuścił swoją głowę, kładąc ją pomiędzy szyją a piersią Teda, prawie na jego sercu. Przez głowę Teddy'ego przebiegła chęć pogładzenia przyjaciela po jego błyszczących jedwabiście, czarnych włosach. Szybko jednak z tego pomysłu zrezygnował. Trwali więc tak przez długą chwilę, będąc głusi na odgłosy z dołu pubu. Jedynym, co słyszał Teddy, było oddechem czarnowłosego, miarkującym się, powracającym powoli do normy. Tym zaś, co słyszał Kayleigh, było...


— Merlinie, Lupin — zaśmiał się Kai, w którego głosie już prawie w ogóle nie dało się słyszeć pozostałości płaczu — serce bije ci tak szybko, jakbyś przebiegł co najmniej milę. 


— A ty — odparł Teddy — oddychasz tak wolno, że przez chwilę myślałem, że zasnąłeś.


— Wcale niegłupi pomysł. Jesteś wygodną poduszką, wiesz o tym?


— A właśnie. — Ted zignorował cisnący się na twarz uśmiech, zamiast tego obracając głowę w stronę pokoju. — Czemu my cały czas siedzimy na tej podłodze? Usiądźmy może na tych łóżkach? Te deski są strasznie niewygodne, jak się tu dłużej siedzi, no i nie tak ciepłe... jak ty.


Tym razem to Tedowi udało się sprawić uśmiech na twarzy Kaia, na który ten również nie pozwolił sobie w całości. Miał on zaczepny wyraz, podchodzący już pod Kayleighowy, z czego Teddy cieszył się.


Tedowi chwilę zajęło oswajanie się z dziwnie sprężystym materacem łóżka, który działał podobnie jak trampolina. Usiadł oczywiście na tym, które zajmował Kai, ponieważ tam narzuta z owczej skóra wydawała się bardziej przyjazna. Ted zajął się wyskubywaniem jej, co sprawiło mu niejaką przyjemność. Gdy poderwał wzrok na przyglądającego się jego uciesze Kayleigha, zrozumiał ton jego oczu. Przygotowywał się do powiedzenia czegoś.


I rzeczywiście tak było.


— Słuchaj, Lupin... — zaczął dosyć niemrawo Kai, siedząc po turecku na poduszkach łóżka i garbiąc się. — Wiem, co chciałeś wtedy powiedzieć. Czego nie dokończyłeś. Jest to prawda. — Westchnął przeciągle. — Ja żałuję czegoś, ale bynajmniej nie tego, co zrobiłem. Żałuję tego, czego nie zrobiłem. Bezczynności. Tak, żałuję, że ona, Storm, wtedy przeżyła... — powiedział cicho. — Że nie umarła, leżąc pod baldachimem swojego łóżka z wysypką, dławiąc się własnymi wymiotami, będąc niezdolną do wykonania choćby ruchu. Pozostałem bezczynny — rzekł jeszcze ciszej — bo nie pozwoliło mi na to sumienie. Tego właśnie żałuję.


Spojrzał na Teddy'ego o zaciekawionym, miodowym spojrzeniu, pełnym uwagi i skoncentrowanym wyłącznie na nim. Zdziwił się, gdy z jego rozwartych ust nie wypłynęło żadne pytanie, krytyka, komentarz. Chłopiec słuchał.


— Widzisz, gdyby doszło do zgonu — kontynuował zatem — sprawy mogłyby potoczyć się w dwóch kierunkach. Warto jeszcze nadmienić, że nie byłem wówczas pełnoletni. Pierwszy kierunek mówił, że po wszystkim na pewno wydalono by mnie ze szkoły, to jasne, ale z racji mojej niepełnoletności nie postawiono by mi wyroku, żadnej powinności odsiedzenia iluś tam miesięcy, lat w więzieniu. Wtedy jednak moi rodzice mieliby faktyczne podstawy do wydziedziczenia mnie, a ja... byłbym wolny. I na tym pierwsza opcja się zamyka. — Przerwał na chwilę. — Druga jest rozwinięciem pierwszej o taki scenariusz: poprowadzono by bardziej wymagające śledztwo, przeprowadzono by pośmiertne badanie nieboszczki, w wyniku którego wykryto by w jej organizmie obecność niezidentyfikowanych, czarnomagicznych eliksirów. A kto zleca produkcję takowych i zajmuje się ich dystrybucją? Borgin & Burkes, rzecz jasna, każdy w czarodziejskim światku o tym wie. No, to biorąc pod uwagę moją niepełnoletność, odpowiedzialność spadłaby na nich, to oni zostaliby posądzeni o to, że dysponowałem takim eliksirem. Być może podczas procesu stwierdziłbym, że mi go wręcz podali. Skłamałbym, że użyłem go nieświadomie, byleby tylko... uwolnić się od nich. — Oparł głowę o łokieć. — Choć wolałbym takie zakończenie, zarazem cieszę się, że tego nie zrobiłem. No bo popatrz, jak tu mówić o wolności, gdy sumienie ci ciąży? Ano właśnie, nijak. Teraz... ciągle nad tym pracuję, żmudnie, ale staram się.


Teddy przerwał swoje dotychczasowe milczenie:


— Dużo powiedziałeś teraz o tej wolności — zauważył. Po chwili głos wyzbył się nieco pewności. — Co to... co to właściwie oznacza?


— To znaczy — rzekł czarnowłosy, chwytając za oba przednie krawędzie szarej koszulki — nie być poddanym czyjemuś systemowi kar i nagród.


Kayleigh zaczął podwijać koszulkę, na co zmieszany Ted odwrócił się i pisnął:


— Co ty robisz?!


— Nic, na co liczysz ani na co masz ochotę — odrzekł Kai, lecz ton jego głosu nie wskazywał na żart. Podwinął koszulkę na plecach i odwrócił się do Teda tyłem. — Jeśli o byciu poddanym systemom mowa, w moim przypadku był to głównie system kar, niżeli nagród.


Ted spojrzał na jego plecy.


Wszędzie blizny, podłużne, jasne ślady na kształt urywającego się w pewnym momencie wąskiego prostokąta. W dolnym odcinku kręgosłupa znamiona te były czerwonawe, a trochę wyżej znajdowały się i takie w kolorze ciemnej czerwieni, byczej krwi. Później miejscowe zadrapania pomiędzy łopatkami, siniaki tuż pod nimi, ale te blizny... to one przerażały Teda najbardziej, szczególnie te najbledsze, prawie niewidoczne, odznaczające się brzydko na mlecznej skórze pleców chłopaka, szpecące jej porcelanową gładkość. Teddy rozpoznał w ich kształcie kontur męskiego paska od spodni. Wzdrygnął się na ich widok, dziwiąc się, jak można tak oszpecić człowieka. Kim trzeba być, by to zrobić? Bo chyba nie człowiekiem. Człowiek nie robi tak drugiemu człowiekowi.


Ted wyciągnął rękę, aby dotknąć jego pleców, wierząc, że w ten sposób będzie mógł zabrać z nich dźwigany na nich dotąd ból, że dotykiem sprawi, że te szpetne ślady znikną z mlecznej skóry chłopaka.


W tej samej chwili Kayleigh jednak spuścił koszulkę, a ta na nowo zasłoniła jego pokiereszowane plecy.


Kayleigh nie kłamał. On naprawdę bał się swojej rodziny, choć w tamtej chwili Ted, wciąż widząc przed sobą te straszne ślady, znamiona, siniaki i blizny, szczerze wolałby, żeby było to kłamstwo.


— Kayleigh... — wydusił z siebie. — Przecież... przecież to straszne! To trzeba gdzieś zgłosić, natychmiast! Przecież twoim rodzicom nie może to ujść na sucho... To naprawdę straszne...


— Moja matka, gdybym na coś takiego się zdecydował — stwierdził — z pewnością kupiłaby stronnictwo sędziów, a jak nie kupiła, to pozbyłaby się ich. W przypadku posądzenia o przyczynienie się do śmierci byłoby to niemożliwe, ale w przypadku takiej pierdoły jest to jak najbardziej prawdopodobne, a nawet pewne. Och, nawet jeśli nie, to nie stać by mnie było na opłacenie takiego procesu.


Teda bardzo zirytowało nazwanie jego sytuacji "pierdołą".


— Pierdoła? — mówił oburzony. — Tak nazywasz to, co ci zrobiła? Pierdołą?! Przecież to skrajny przypadek przemocy domowej, Kayleigh!


— Dla ciebie może i tak, ale wiedz, że nikogo w dzisiejszych czasach nie interesują skrajne przypadki przemocy domowej. Dziś podczas rozpraw sądzi się na temat korupcji, o niszczeniu czarodziejskiego miana, o korzystaniu z magii przez nieletnich poza terenem szkoły, o defraudacji, czym tam jeszcze... Zrozum, nikt by na moim przypadku nie zarobił, to nieopłacalne, a i mnie nie stać!


— A szkoła? — podrzucił pomysł Ted. — Szkoła mogłaby ci sfinansować taki proces, opłacić kogo trzeba i w ogóle.


— Ta? — uniósł brwi czarnowłosy w udawanym zdziwieniu. — Nie sądzę, by dyrektorka była skłonna czynić dla mojej osoby cokolwiek po tym, jak prawie odebrałem życie jednej z jej uczennic.


— Ale go nie odebrałeś! Sam mówiłeś, że byś tego i tak nie zrobił, bo blokowało cię przed tym sumienie! — wytykał kolejne argumenty Ted. — Poza tym mówisz nieprawdę. Dyrektorka wymaga od uczniów przestrzegania ścisłych zasad, kara surowo, ale umie okazać człowieczeństwo. W sprawie takiej jak ta sądzę, że zrobiłaby to na pewno i pomogłaby tobie bez zastanowienia. 


— Skoro tak mówisz — odparł bez większej wiary. — W każdym razie widziałeś właśnie, jak sprawy wyglądają... Aha! — olśniło go nagle. — Nie zdradziłem ci jeszcze, jak zareagowali, gdy dowiedzieli się o tym moim incydencie! No więc, co tu dużo mówić, byli gotowi nogi mi z dupy powyrywać. No, bynajmniej nie z powodu, że prawie kogoś zabiłem, lecz dlatego, bo ukradłem asortyment z ich sklepu, podobno bardzo cenny. Nie chcieli się też do mnie przez pewien czas przyznawać, mówili, że hańbię rodzinne miano, że przynoszę wstyd, a to wcale nie był pierwszy raz, kiedy usłyszałem to z ich ust. Głównie z tych matki. 


— Serio?! — wybałuszył oczy Teddy. — Czyli w ogóle nie wzruszył ich cały ten incydent, tylko głupia kradzież? Twoja matka to psycholka! 


— Wiem — potwierdził Kayleigh. — Wiem to bardzo dobrze, aż nazbyt.


Westchnął.


— Czy to wtedy... — zaciekawił się Ted, ale ostrożnie. — Czy to wtedy to wszystko... — zerknął na rękę chłopaka, która przesunęła się po plecach — ...się zaczęło?


— Nie, nie wtedy. Było to o wiele, wiele wcześniej. Miałem może z trzy, cztery lata? — wzruszył ramionami czarnowłosy. — Mieszkaliśmy wtedy w Londynie, blisko centrum, a niedaleko nas mieszkała moja ciotka, siostra matki. Wiesz, nie byłem wtedy jeszcze w ogóle świadomy tego, co się wokół mnie działo, po prostu przyswajałem informacje takimi, jakimi były, nie kopiąc głębiej, jak to trzylatek. Był to czas, gdy moja ciotka podczas jednej z dyskusji, która przerodziła się w kłótnię, potępiła poglądy mojej matki, dając do zrozumienia, że jest tą przysłowiową zdrajczynią krwi. Gdy usłyszałem wtedy to określenie, nie wiedziałem, co ono oznacza. Ciotka zawsze była inna, dziwna wręcz, mogliby niektórzy powiedzieć, ale lubiłem ją. Wtedy też, podczas tej kłótni, zadecydowała, że przeprowadza się do Cambridge, jak najdalej stąd, żeby móc wreszcie robić to, co kocha, czy to się mojej matce podoba, czy nie. Trzasnęła drzwiami, wybiegła, a ja byłem w szoku. Pytałem matkę, o co jej i ciotce chodziło, ale ta tylko zabroniła mi się z nią więcej widywać. Jak możesz się domyślić, nie usłuchałem. — Zarechotał krótko. — Poszedłem do mieszkania ciotki, aby od niej się dowiedzieć, czemu pokłóciła się z matką, co oznacza ten zdrajca krwi, czemu matka zabroniła mi się z nią widywać, na co ona uśmiechnęła się i powiedziała, żebym lepiej nic o naszym spotkaniu jej nie mówił. Ale, jak również możesz się domyślić, matka dowiedziała się, i to prędko. No i tak oto — podrapał się po dolnym odcinku pleców — stało się, co się stało, moja matka wzięła do ręki pas, a resztę już znasz. To dziwne, byłem wtedy jako dziecko tak nieobecny, a jednak tak wrażliwy na ból, którego nie rozumiałem...


Ted po raz wtóry tego dnia przeraził się. Zrozumiał przedwcześnie, co kryło się między tymi słowy.


— To dalej się dzieje — rzekł Teddy. Początkowo miało być to pytanie, lecz w tamtej chwili był bardziej pewny niż kiedykolwiek. — Widziałem na twoich plecach dość świeże ślady, takie, które jeszcze nie zdążyły się zagoić... Ona nadal... kara cię?


— Nadal — przytaknął Kai. — Najbardziej pamiętam ten raz, kiedy nastąpił ten incydent. Wtedy zdecydowanie bolało mnie najbardziej ze wszystkich razów. Gdy to robiła, krzyczała i wrzeszczała, że będę spłacać swoje zachowanie do kiedy ona będzie chciała, pracując w rodzinnym sklepie w Londynie, że skoro zmarnowałem asortyment na swoje wygłupy, jak to ona powiedziała, to teraz będę go dostarczał do sklepu – samodzielnie ważąc eliksiry. Musiałem wtedy przystać na taki układ, w końcu co jako dzieciak mogłem innego zrobić. Tyle że... — głos załamał mu się, zmienił. Popatrzył wprost w oczy Teda. — Ja wtedy nie zmarnowałem tej trucizny, Lupin. Ja nadal ją miałem, ja wiedziałem, czym ją doprawić, w jakiej porcji podać, żeby w efekcie mogła zabić... Chciałem otruć i ją, i ojca. Tak żeby mieć spokój, przeprowadzić się do ciotki i przede wszystkim żyć jak normalny chłopak.


— Ale nie zrobiłeś tego — przewidział Teddy, dobierając odpowiednio ton głosu. — Dlaczego?


— Bo byłem na to zbyt słaby — załkał Kayleigh. — Gdyby nie te cholerne wahanie, ostrzegawcze sygnały z wewnątrz mnie, już byliby martwi, tacy jacy byli w środku przez cały czas. Ja kupiłbym bilet i wyjechał w siną dal. 


— Zostawiając za sobą trupy — podsumował krytycznie Ted. — Gdybyś jednak to zrobił, ignorując te sygnały ostrzegawcze, żałowałbyś tego bardziej, niż żałujesz bezczynności teraz. Uwierz mi, Kayleigh. Dążenie po trupach do celu nie jest dobrym rozwiązaniem, nigdy. — Zreflektował się, spostrzegłszy, że nadał ich rozmowie nieco moralizatorski wydźwięk. — No... Ale to się nie powtórzyło, prawda?.


Kayleigh uśmiechnął się smutno, wyglądając oczami ze szkła.


— Powtórzyło — zaprzeczył, pociągnął nosem. — To nie była jedyna taka sytuacja. Pamiętasz może, Lupin, jak pomagałeś mi wytworzyć pewien wywar, ale przed przystąpieniem do tego zauważyłeś, że w sporządzonym przeze mnie przepisie jest błąd? 


— Ano. — Ted podrapał się po głowie, przypominając sobie, jak niemiły i daleki był wtedy względem niego Kai. W życiu nie pomyślałby, że zbliży się do niego na tyle, by ten wyjawił mu swoje życiowe problemy i rozterki. — Pamiętam, pamiętam.


— To nie był błąd. Chodziło o miesięcznik, który dodany do takiego wywaru nadałby mu trujących właściwości. Ale tak miało być. Okłamałem cię później, mówiąc po jakimś czasie, że się zepsuł, skisł czy coś. Wcale się nie zepsuł. Nabrał koloru, smaku prawdziwej trucizny, bo finalnie doprawiłem go o miesięcznik. 


— I znów zamierzałeś otruć nim rodziców po raz kolejny? Przystąpić do następnej próby?


— Tak, zamierzałem — przyznał cicho, spuszczając wzrok. — Widzisz, jakoś niedawno z Londynu miała przyjechać tu moja matka. Nowy rok, nowi czarodzieje zasiadający w Wizengamocie, nie zawsze budzący sympatię, lekko mówiąc, a przez to wzrost zapotrzebowania na przeróżne eliksiry, sam rozumiesz. Właściwie odkąd osiągnąłem pełnoletność, po tym jak zamieszkałem tu, w Hogsmeade, zamiast tyrać za darmo na jej sklep, składała u mnie zamówienia na eliksiry, co prawda, po mocno zaniżonej cenie, ale wystarczającej mi, by się utrzymać. To nadało naszej relacji wyłącznie zarobkowy charakter, co mi się spodobało. Ostatnio jednak... przyszła po coś więcej niż asortyment do jej sklepu, bo zaoferowała mi pracę w nim w nadziei, że się nawróciłem i skończyłem ze swoim dziecinnym buntem, o czym poinformowała mnie w liście. To był pierwszy list, jaki od niej otrzymałem. Ja jednak wiedziałem, że nie mam zamiaru ani chęci podążyć według jej oczekiwań, zamierzałem odrzucić tę jakże łaskawą propozycję. I wiedziałem, co będzie tego skutkiem... 


Oczy na nowo zaszkliły mu się. Teddy nie wstydził się już ani nie czuł niepewności; zbliżył się do przyjaciela i złapał jego ramię. Kciukiem gładził jego przód, by jakkolwiek wesprzeć go. Kayleigh uśmiechnął się do niego zaczerwienionymi, błyszczącymi się od łez jasnymi oczyma, które mówiły: ,,dziękuję".


— To była jedna z nocy, kiedy wyszedłem z tobą, pobyliśmy trochę w Trzech Miotłach, połaziliśmy po miasteczku, poleżeliśmy w śniegu — opowiadał dalej, powstrzymując się od łkania. — Właściwie od początku tamtego dnia stresowałem się, rano przechodziły mnie dreszcze na myśl, że za paręnaście godzin przyjedzie do mnie matka, nafaszerowałem się więc Teshevą, sproszkowanym rogiem jednorożca i na chwilę zapomniałem. Tamtej nocy, jak z tobą wyszedłem, zgubiłem po drodze butelkę z jakimś tanim alkoholem. Ted, ja szukałem jej po to, żeby... — zdławił w sobie szloch. Ted mocniej przycisnął swoją dłoń do jego ramienia. — Żeby się najebać, żeby nie musieć czuć później tego samego bólu... jakiego czułem, gdy miałem te czternaście lat... 


Kayleigh znowu rozpłakał się, a Ted wcale się mu nie dziwił. Chciał objąć go, by nie musieć patrzeć na jego płacz, by samemu się nie rozpłakać. Niespodziewanie jednak to Kayleigh przylgnął do niego, przycisnął swoją głowę do jego piersi, chwilę potem ułożył ją we wgłębieniu w szyi Teda, ręce oplatając wokół jego torsu.


Był to chyba pierwszy raz, kiedy czarnowłosy przytulał go, a przynajmniej pierwszy raz robił to tak szczerze, naturalnie, wydobywszy z siebie tyle nieznanych dotąd Tedowi emocji. Teddy doceniał to. Nie mógł pozostać bierny. Objął go rękoma najciaśniej, jak tylko potrafił. Nie tylko dlatego, żeby przyjaciel czuł się bezpiecznie, ale też dlatego, by nie zobaczył on spływającej po Tedowym policzku łzy.


Gdy jedną z rąk ułożył gdzieś w pobliżu łopatki Kaia, ten spiął i zgiął się lekko. Ted zrozumiał, przeniósł swoją rękę gdzie indziej.


— Tamtej nocy, jak tylko wróciłem tutaj, znowu poczułem się jak ten dzieciak, znowu poczułem to, co on wtedy czuł, na nowo stałem się nim, a już prawie zapominałem o nim o bagnie, w jakim przyszło mu dorastać... I wiesz, mimo że byłem przygotowany na tę wizytę od miesięcy, mimo że miałem przy sobie idealnie wywarzoną truciznę, znów spieprzyłem. Znów usłuchałem tego pieprzonego sygnału ostrzegawczego, podpowiedzi, jaką wyszeptało we mnie coś, co wcześniej również sprowadziło mnie na straty. Stchórzyłem znowu, byłem zbyt słaby, żeby wlać jej kroplę do lampki wina zamówionego przez nią w barze... Po raz kolejny utwierdziłem się w swojej słabości, znowu rozwaga uczyniła ze mnie tchórza...


Ted rozpoznał w zwieńczeniu jego słów cytat ze słynnego angielskiego dramatu. 


— Moim zdaniem — odrzekł — to wcale nie była słabość. Nie, Kayleigh, nie byłeś zbyt słaby, byłeś zbyt silny, by w ten sposób umartwić i siebie od środka. To, co wtedy się w tobie odezwało, to była siła. To ona ostrzegła cię przed tym, czym nie wiedziałeś, że mogłeś się stać — sparafrazował słowa z tej samej lektury. — To ona chciała pokazać tobie, że nie potrzebujesz stosować metod, na które decydują się ludzie słabi. Bo silny jest nie ten, który zadaje rany, lecz ten, który znosi je wytrwale i uodparnia się na nie w skrupulatnej ciszy.


Kayleigh rozpoznał tę aluzję.


— Lubisz filozofować, co? — Teddy wyczuł na swoim barku jego uśmiech. — I czytać Szekspira. 


— Och, przestań... — Ted zawstydził się nieznacznie. — Chodzi mi o to, że nie możesz rozwiązywać problemów, otruwając ludzi. Ani radzić sobie z nimi, faszerując się Teshevą czy czymś innym! Sam mówiłeś mi o ciągu problemowo-skutkowym! To nie rozwiąże samego problemu, powiedziałeś mi tak, tylko jego skutki! Dlaczego sam nie stosujesz się tej myśli?


— Hmmm... nie wiem. — Czarnowłosy odjął głowę z barku Teda, rozluźnił uścisk i zamyślił się. — Może dlatego, że niezbyt mi na sobie zależy? Tak, chyba właśnie dlatego.


Powiedział to tak obojętnym tonem, że aż smutnym. Teddy wciąż przeżywał szok.


— Czemu nic nie mówiłeś? — zapytał wreszcie. — Dlaczego żadnego razu podczas naszych spotkań nie wspomniałeś mi o tym, jak ty, Kai, tłamsiłeś to w sobie?! Nie mogę sobie tego wyobrazić. Ja... pomógłbym tobie! Okazał wsparcie, naprawdę, nie śmiej się! Czemu nic nie mówiłeś, do cholery?


— A czemu miałem mówić? — zaoponował czarnowłosy. — Pojawia się nagle we Wrzeszczącej Chacie typ, który wygląda jak drzewołaz niebieski, jest ciekawski jak małpa, a ja przypominam sobie, że to ten, który kiedyś pobeczał się po przegranej z moją drużyną! No nie mów, że ty byś był od razu skory do wyznań! 


— Czy ty właśnie porównałeś mnie do żaby? 


— I do małpy.


Obaj parsknęli śmiechem.


— Moi znajomi nazywali cię śliwką albo borówką, więc drzewołaz nie jest taki zły, co nie? Albo nie, może jednak jest gorszy... No, nieważne — machnął ręką Kai. — Poza tym, że prawie w ogóle cię nie znałem i wydawałeś mi się dziwny, wstydziłem się też. No bo nie jest to powód do dumy, jeśli jesteś bity, jakbyś nie mógł stawić oporu czy coś. Za bardzo się bałem, żeby to zrobić, tego też się wstydziłem... No i każda próba otrucia ich unaoczniała mi moją słabość, jaką nazywasz, niech ci będzie, siłą. — Czarnowłosy przewrócił oczyma. — A informacja o tym wystraszyłaby cię chyba, no nie? Więc uznałem, że lepiej, byś nie wiedział. 


— Ale teraz już wiem — stwierdził Teddy, nie opuszczając podbródka. 


— Teraz już wiesz — powtórzył po nim Kai. — O tym, co chciałem zrobić, ale nie udało mi się, o każdej mojej brzydkiej myśli, która tylko podjudzała moją nienawiść do tej zgniłej rodziny. I co, boisz się mnie? — spytał, prezentując Tedowi swe jasnobłękitne tęczówki w całej ich okazałości. Były najzwyczajniej w świecie ciekawe. — Jestem przecież potworem, tak nazwaliby mnie ludzie tacy jak ty.


— Nie — odpowiedział na pytanie Teddy. — Nie boję się ciebie.


Nie, dodał w myślach, patrząc na mlecznobiałe ręce chłopaka, gdzie na ramieniu jednej z nich widniał wytatuowany czarnym tuszem, wijący się wokół niego wąż. Nie, jesteś skrzywdzony, złamany, wyniszczony, ale nie przegrany. Masz jeszcze szansę. Byłeś samotny, zagubiony, spluwano na ciebie, bito, ale już nie jesteś sam. Ty, który nigdy nie zaznałeś rodzicielskiej miłości, jesteś za dumny, by o nią poprosić. Potrzebujesz kogoś bliskiego, ale na to, by to pragnienie okazać, również jesteś za dumny. Naprawdę przydałby ci się taki ktoś.


— Jesteś mniej opryskliwy, gdy się ciebie bliżej pozna — dodał Ted kąśliwie i szczerze zarazem. — Nawet całkiem miły. Nie chcę tego stracić.


Kayleigh parsknął, słysząc to, i pokręcił głową w niedowierzaniu. Uśmiechał i zaśmiał się krótko, ale ładnie. Ted ucieszył się, że udało mu się go jakoś — pomimo okoliczności — rozweselić. Wyglądał tak niewinnie i czysto, że Teddy przestał zwracać uwagę na czerwień wciąż dostrzegalną w jego oczach.


— Tak, Lupin... A ja nie chcę stracić widoku tej twojej głupiej, cyjanowej grzywki. Z jakiegoś powodu poprawia mi zawsze humor. Hej... hej, czy ty podciąłeś ją wreszcie?! 


— Zostaw, Kayleigh!


— No, no, ale z ciebie teraz przystojniak! 


— Śmiejesz się ze mnie. Zajęło ci to jakieś dwie godziny, zanim zauważyłeś!


— Twój głupi wyraz twarzy odbierał moją uwagę od tego, co masz na głowie.


Resztę wieczoru spędzili na przekomarzaniu się ze sobą, rozmowach o rzeczach ważnych i trywialnych...


𝐴𝑟𝑡
𝑜𝑓
𝐴𝑑𝑜𝑙𝑒𝑠𝑐𝑒𝑛𝑐𝑒
Zaznacz poprawną odpowiedź, aby przejść do następnego pytania.
Reklama
Quiz, który przeglądasz jest częścią serii. Została zachowana oryginalna pisownia autora.

Komentarze sameQuizy: 0
Najnowsze


Nowe

Popularne

Kategorie

Powiadomienia

Więcej