Wczoraj miałam teren (nie ze szkółki) . Jechałam na młodej klaczy, więc było troche stresu. Ogólnie to było bardzo fajnie, nawet weszliśmy do odry. Wanda popluskała sobie w wode kopytem, pochodziłyśmy w wodzie, była nawet "wspinaczka". No i się zaczeło, kłusowaliśmy przez łąke ( ze mną jechał taki pan) i on jechał przede mną wtedy i ja za nim, jako iż Wanda jest młodym koniem i do przodu, to za nimi goniła. Ona tak szybko leciała więc ja musiałam jechać w pólsiadzie w kłusie. Jak zawracaliśmy na tej łące to miało być tak, że ja mialam już jechać na drugi koniec a ten pan miał galopować ( ja się bałam bo to jednak młody koń:/ ). Więc ja pojechalam kilka kroków i ona zawróciła więc jechaliśmy razem. I jechałiśmy kłusem i wszystko fajnie gdyby nie to, że Wandzia się wystraszyła czegoś i zaczęła galopować. Ja zgubiłam lrawe strzemię, i tak jakby wybiłam się jakoś dziwnie na szyję i tak wisiałam dobrą 1 minutę. Tak się kręciła, ja cały czas tylko "prrrr" i jak już wyczułam że zaczynają mnie ręce boleć to czekałam tylko na najbliższy moment w którym ona zwolni troche żeby się puścić. I jakos tak się odbiłam, że wylądowałam na tyłku. Jak już się troche "ogarnełam" to powiedziałam że chyba wole jedanak na tej drugiej klaczy jechać ( i teraz tego troche żałuje) a tam nie miałam możliwości skrócić aż tak strzemion więc jechałam w najkrótszych w jakich sie dało. No i troche były cyrki bo nie chciała czasem isć ale tak to było zajefajnie. Potem te konie ogarnełam, wyczesałam, porobiłam zdjęcia i zamknełam do stajni. Ogólnie to jest git, mam tylko zakwasy okropne i mnie plecy bolą :) Mimo to ją kocham nad życie, bo wiem że tego nie chciała.